Autorka nie twierdzi, że pisząc
poniższy tekst wzorowała się na jakiejś konkretnej postaci czy też inspirowała
realnie zaistniałymi wydarzeniami, jednak każdy, kto ma ochotę na utożsamienie
postaci i wydarzeń fabularnych z zaistniałymi realnie, ma do tego święte i
niepodważalne prawo.
- Może byś coś dla mnie napisała? Opublikowałbym to u siebie w piśmie,
może nawet w wydawnictwie… - odezwał się w końcu Ołeksander Zabrocki, który od
godziny tuptał mi za plecami poskrzypując gumofilcami, mimo że kwitnące za
oknem kasztany zwiastowały koniec semestru.
W dziwacznym kapelutku, krótkich spodenkach i z wąsiskami wyglądał raczej
na kierownika kołchozu niż prezesa szacownego wydawnictwa ze stolicy i wydawcę największego
dzisiaj czasopisma o poezji w kraju.
Starałam się powtórzyć matmę, polak i języki obce przed egzaminem
gimnazjalnym, ale trudno było się skupić, gdy wąsate dziadzisko dybało na mą
cześć gdy tylko ojciec znikał z pola widzenia.
- Za ile? – zaciekawiona podniosłam głowę znad książki licząc albo na
zastrzyk gotówki, albo na to, że tym pytaniem go odstraszę. – Ja co prawda
niczego jeszcze nie napisałam, ale za dobrą stawkę to mogłabym się postarać…
- Źle mnie zrozumiałaś, ja nie płacę swoim autorom. W zamian za
publikację mają u mnie… - poskrobał się paznokciem w łysiejącą potylicę. - …publikację!
Nie mogłam się powstrzymać. Skrzywiłam się z niesmakiem i wiem, że było
to widać.
- Phi! Też mi korzyść! Oddawać własność intelektualną i owoce ciężkiej
pracy za egzemplarz autorski wart 10 zł, który i tak każdemu się przecież
należy… - pokręciłam z niedowierzaniem głową, lecz Ołeksander znów mi przerwał.
– Ależ nie! – wykrzyknął gwałtownie. - Znów mnie nie zrozumiałaś!
Egzemplarz autorski dostają ode mnie tylko ci najbardziej natarczywi, o ile się
dopominają do tego stopnia, że nie mogę się ich pozbyć inaczej – wyjaśnił. –
Tak normalnie to największą zapłatą ma być dla nich fakt, że ich w ogóle
wydrukuję, opublikuję. Mogą to sobie potem wpisać do portfolio czy coś…
- No ale przecież w ten sposób nikt porządny nie da ci tekstów! Sami
grafomani będą się do ciebie zgłaszać! – wykrzyknęłam oburzona.
- Ależ oczywiście! – ucieszył się Zabrocki. – I rzeczywiście, piszą
wyłącznie grafomani! Tacy, których nikt
nie chce drukować, a za publikację
własnych książek sami muszą płacić! I to jest właśnie najlepsze! Czy ty wiesz,
jak oni się cieszą? Jak są mi wdzięczni?!
- Tylko poziom czasopisma spada ci na łeb, na szyję – zauważyłam trzeźwo
nawet nie próbując już powtarzać matmy.
- A co mnie to obchodzi?! – roześmiał się. - Ważne, że interes się kręci,
pismo się sprzedaje, bo nawet jeśli nikt go nie chce kupić, to przynajmniej
sami autorzy muszą. A żaden grafoman nie kupi tylko jednej sztuki tylko od razu
trzy-cztery żeby się pochwalić rodzinie, znajomym! Przecież w tym kraju i tak
nikt niczego nie czyta! Kto ma pieniądze na bale i festiwale, ten rządzi poezją
dzisiaj! Interes się kręci, interes się kręci…!
Powtarzał swoją mantrę skrzypiąc gumofilcami po pokoju i drapiąc się po
genitaliach.
- Ale to tylko dziesięć złotych? Jesteś prezesem wydawnictwa książkowego
i dziadujesz, dla 10 złotych? I te 10 złotych pisarz musi ci dać? – zachodziłam
w głowę. - Bo przecież nie zapłacić, płaci się za coś, a egzemplarz autorski mu
się należy, zapłacił za niego z nawiązką swoim tekstem. Ergo, te 10 złotych to
wymuszona jałmużna. To jak byś żebrał na ulicy? Nie wstyd ci wyciągać rękę do
pisarza, który przecież i tak zarabia mniej od ciebie? A wcześniej oddał ci za
darmo swoją pracę, swój tekst? – zapytałam.
- A jak się trafi jakiś przekład z obcego języka? To musiałbym dać od
razu dwie sztuki, bo dla tłumacza i autora! Czyli razem dwadzieścia złotych! –
przygryzł nerwowo wąsa licząc w głowie potencjalne straty. – A jeszcze jak bym
miał wysyłać za granicę to kolejne dwadzieścia złotych! A jak gdzieś dalej, do
Australii czy Nowej Zelandii, to i trzydzieści, czterdzieści, może nawet
czterdzieści pięć!
- Masz pensjonat w Jantarze, działki, z których koparkami wydobywasz
bursztyn… - zaczęłam wyliczać. -
Chodzisz w drogich garniturach, jeździsz sportowymi
autami, żonie po każdej zdradzie kupujesz kolię z diamentów albo nowy samochód…
- No, pani Barbara chyba nie może narzekać! Ja o swoją żonę dbam! –
przerwał mi zaraz, ale nie dałam się zbić z tropu faktem, że o własnej żonie
mówił per „pani”; przywykłam. Wyliczałam dalej:
- …w zeszłym roku w wakacje przez miesiąc byczyłeś się w Grecji, stać cię
na to… – wygarnęłam mu z nadzieją, że go zawstydzę, ale widziałam tylko coraz
szerzej rozwierający się łuk uśmiechu na jego wąsatej facjacie. – Jak to sobie
wyobrażasz, że biedny tłumacz-freelancer będzie wysyłał za ciebie czasopisma
autorom na własny koszt?
- A co?! Jak był na tyle głupi żeby zostać tłumaczem literackim to będzie
głupi do końca życia! I dlatego zapłaci za wszystko z własnej kieszeni! Jebać
frajerów!!! – teraz już śmiał się w głos. – A ty jak myślisz, skąd ja mam te wszystkie
pieniądze, co?!
Wzruszyłam ramionami. Pytanie wydało mi się zbędne. Powiedziałam, więc coś,
co było przecież oczywiste:
- Rozdane egzemplarze i przesyłkę i tak sobie wrzucisz w koszty.
Westchnął teatralnie i usiadł obok mnie. Położył mi rękę na udzie. Tuż
przy samym kroczu. Uznałam, że to gruba przesada, ale nic nie powiedziałam.
Patrzyłam jak młócił swymi długimi sumiasto-sarmackimi wąsami.
- Moja droga, moja biedna i naiwna Marysiu… - westchnął. – A ty myślisz,
że po co ja to całe wydawnictwo założyłem? Czasopismo, i to jeszcze o poezji?!
Jak myślisz, po co to wszystko?
- Żeby książki wydawać, poezję drukować… chyba… - powiedziałam nieco już
zdezorientowana.
- Biedne moje naiwne, głupie dziecko… - rzekł wciskając mi już na chama
łapę między nogi. - Gdybym ja miał tak oficjalnie działać to ja bym nie tylko
do Grecji, ale nawet do Wąchocka na wakacje nie jeździł… Wydawnictwo przynosi
straty, ogromne straty! I to bardzo dobrze, że przynosi straty, oczywiście tylko
na papierze, bo dzięki temu mogę usprawiedliwić, skąd mam takie zyski… Ale
chodzi o to właśnie, żeby te straty były tylko na papierze, nie w rzeczywistości…!
Chciałam powiedzieć, że nic z tego nie rozumiem i żeby zabrał łapę z
mojego krocza, ale akurat drzwi się otworzyły i stanął w nich mój ojciec.
Widząc łapę Ołeksandra między moimi nogami poczerwieniał jak burak i wrzasnął
kompulsywnie:
- Ołeksander!!! Wypierdalaj mi stąd na-ten-tychmiast!!! To jest koniec
naszej przyjaźni!!!
- No ale daj spokój, Stasiek, no przecież się nie wymydli! – machnął
drugą ręką Ołeksandr z lubieżnym uśmieszkiem.
Ale noga mojego ojca już zdążyła wymierzyć Ołeksandrowi starannie skalibrowanego
kopa w dupę tak, że pan prezes wydawnictwa książkowego wyleciał przez okno jak
na skrzydłach.
Nie wiem, co się z nim teraz dzieje.
Pewnie wciąż publikuje poezję. Dzisiaj było ogłoszenie wyników egzaminu
gimnazjalnego.
Dostałam się do najlepszego liceum w województwie. Do klasy
matematyczno-fizycznej, chcę się w życiu zajmować uczciwą pracą i poważnymi
sprawami. Poezja i w ogóle cała ta literatura jest dla leni, pijaków,
degeneratów i zwyrodnialców.