piątek, 19 grudnia 2014

Ołeksander



Autorka nie twierdzi, że pisząc poniższy tekst wzorowała się na jakiejś konkretnej postaci czy też inspirowała realnie zaistniałymi wydarzeniami, jednak każdy, kto ma ochotę na utożsamienie postaci i wydarzeń fabularnych z zaistniałymi realnie, ma do tego święte i niepodważalne prawo.


- Może byś coś dla mnie napisała? Opublikowałbym to u siebie w piśmie, może nawet w wydawnictwie… - odezwał się w końcu Ołeksander Zabrocki, który od godziny tuptał mi za plecami poskrzypując gumofilcami, mimo że kwitnące za oknem kasztany zwiastowały koniec semestru.
W dziwacznym kapelutku, krótkich spodenkach i z wąsiskami wyglądał raczej na kierownika kołchozu niż prezesa szacownego wydawnictwa ze stolicy i wydawcę największego dzisiaj czasopisma o poezji w kraju.
Starałam się powtórzyć matmę, polak i języki obce przed egzaminem gimnazjalnym, ale trudno było się skupić, gdy wąsate dziadzisko dybało na mą cześć gdy tylko ojciec znikał z pola widzenia.
- Za ile? – zaciekawiona podniosłam głowę znad książki licząc albo na zastrzyk gotówki, albo na to, że tym pytaniem go odstraszę. – Ja co prawda niczego jeszcze nie napisałam, ale za dobrą stawkę to mogłabym się postarać…
- Źle mnie zrozumiałaś, ja nie płacę swoim autorom. W zamian za publikację mają u mnie… - poskrobał się paznokciem w łysiejącą potylicę. - …publikację!
Nie mogłam się powstrzymać. Skrzywiłam się z niesmakiem i wiem, że było to widać.
- Phi! Też mi korzyść! Oddawać własność intelektualną i owoce ciężkiej pracy za egzemplarz autorski wart 10 zł, który i tak każdemu się przecież należy… - pokręciłam z niedowierzaniem głową, lecz Ołeksander znów mi przerwał.
– Ależ nie! – wykrzyknął gwałtownie. - Znów mnie nie zrozumiałaś! Egzemplarz autorski dostają ode mnie tylko ci najbardziej natarczywi, o ile się dopominają do tego stopnia, że nie mogę się ich pozbyć inaczej – wyjaśnił. – Tak normalnie to największą zapłatą ma być dla nich fakt, że ich w ogóle wydrukuję, opublikuję. Mogą to sobie potem wpisać do portfolio czy coś…
- No ale przecież w ten sposób nikt porządny nie da ci tekstów! Sami grafomani będą się do ciebie zgłaszać! – wykrzyknęłam oburzona.
- Ależ oczywiście! – ucieszył się Zabrocki. – I rzeczywiście, piszą wyłącznie grafomani! Tacy, których nikt
nie chce drukować, a za publikację własnych książek sami muszą płacić! I to jest właśnie najlepsze! Czy ty wiesz, jak oni się cieszą? Jak są mi wdzięczni?!
- Tylko poziom czasopisma spada ci na łeb, na szyję – zauważyłam trzeźwo nawet nie próbując już powtarzać matmy.
- A co mnie to obchodzi?! – roześmiał się. - Ważne, że interes się kręci, pismo się sprzedaje, bo nawet jeśli nikt go nie chce kupić, to przynajmniej sami autorzy muszą. A żaden grafoman nie kupi tylko jednej sztuki tylko od razu trzy-cztery żeby się pochwalić rodzinie, znajomym! Przecież w tym kraju i tak nikt niczego nie czyta! Kto ma pieniądze na bale i festiwale, ten rządzi poezją dzisiaj! Interes się kręci, interes się kręci…!
Powtarzał swoją mantrę skrzypiąc gumofilcami po pokoju i drapiąc się po genitaliach.
- Ale to tylko dziesięć złotych? Jesteś prezesem wydawnictwa książkowego i dziadujesz, dla 10 złotych? I te 10 złotych pisarz musi ci dać? – zachodziłam w głowę. - Bo przecież nie zapłacić, płaci się za coś, a egzemplarz autorski mu się należy, zapłacił za niego z nawiązką swoim tekstem. Ergo, te 10 złotych to wymuszona jałmużna. To jak byś żebrał na ulicy? Nie wstyd ci wyciągać rękę do pisarza, który przecież i tak zarabia mniej od ciebie? A wcześniej oddał ci za darmo swoją pracę, swój tekst? – zapytałam.
- A jak się trafi jakiś przekład z obcego języka? To musiałbym dać od razu dwie sztuki, bo dla tłumacza i autora! Czyli razem dwadzieścia złotych! – przygryzł nerwowo wąsa licząc w głowie potencjalne straty. – A jeszcze jak bym miał wysyłać za granicę to kolejne dwadzieścia złotych! A jak gdzieś dalej, do Australii czy Nowej Zelandii, to i trzydzieści, czterdzieści, może nawet czterdzieści pięć!
- Masz pensjonat w Jantarze, działki, z których koparkami wydobywasz bursztyn… - zaczęłam wyliczać. -
Chodzisz w drogich garniturach, jeździsz sportowymi autami, żonie po każdej zdradzie kupujesz kolię z diamentów albo nowy samochód…
- No, pani Barbara chyba nie może narzekać! Ja o swoją żonę dbam! – przerwał mi zaraz, ale nie dałam się zbić z tropu faktem, że o własnej żonie mówił per „pani”; przywykłam. Wyliczałam dalej:
- …w zeszłym roku w wakacje przez miesiąc byczyłeś się w Grecji, stać cię na to… – wygarnęłam mu z nadzieją, że go zawstydzę, ale widziałam tylko coraz szerzej rozwierający się łuk uśmiechu na jego wąsatej facjacie. – Jak to sobie wyobrażasz, że biedny tłumacz-freelancer będzie wysyłał za ciebie czasopisma autorom na własny koszt?
- A co?! Jak był na tyle głupi żeby zostać tłumaczem literackim to będzie głupi do końca życia! I dlatego zapłaci za wszystko z własnej kieszeni! Jebać frajerów!!! – teraz już śmiał się w głos. – A ty jak myślisz, skąd ja mam te wszystkie pieniądze, co?!
Wzruszyłam ramionami. Pytanie wydało mi się zbędne. Powiedziałam, więc coś, co było przecież oczywiste:
- Rozdane egzemplarze i przesyłkę i tak sobie wrzucisz w koszty.
Westchnął teatralnie i usiadł obok mnie. Położył mi rękę na udzie. Tuż przy samym kroczu. Uznałam, że to gruba przesada, ale nic nie powiedziałam. Patrzyłam jak młócił swymi długimi sumiasto-sarmackimi wąsami.
- Moja droga, moja biedna i naiwna Marysiu… - westchnął. – A ty myślisz, że po co ja to całe wydawnictwo założyłem? Czasopismo, i to jeszcze o poezji?! Jak myślisz, po co to wszystko?
- Żeby książki wydawać, poezję drukować… chyba… - powiedziałam nieco już zdezorientowana.
- Biedne moje naiwne, głupie dziecko… - rzekł wciskając mi już na chama łapę między nogi. - Gdybym ja miał tak oficjalnie działać to ja bym nie tylko do Grecji, ale nawet do Wąchocka na wakacje nie jeździł… Wydawnictwo przynosi straty, ogromne straty! I to bardzo dobrze, że przynosi straty, oczywiście tylko na papierze, bo dzięki temu mogę usprawiedliwić, skąd mam takie zyski… Ale chodzi o to właśnie, żeby te straty były tylko na papierze, nie w rzeczywistości…!
Chciałam powiedzieć, że nic z tego nie rozumiem i żeby zabrał łapę z mojego krocza, ale akurat drzwi się otworzyły i stanął w nich mój ojciec. Widząc łapę Ołeksandra między moimi nogami poczerwieniał jak burak i wrzasnął kompulsywnie:
- Ołeksander!!! Wypierdalaj mi stąd na-ten-tychmiast!!! To jest koniec naszej przyjaźni!!!
- No ale daj spokój, Stasiek, no przecież się nie wymydli! – machnął drugą ręką Ołeksandr z lubieżnym uśmieszkiem.
Ale noga mojego ojca już zdążyła wymierzyć Ołeksandrowi starannie skalibrowanego kopa w dupę tak, że pan prezes wydawnictwa książkowego wyleciał przez okno jak na skrzydłach.
Nie wiem, co się z nim teraz dzieje.
Pewnie wciąż publikuje poezję. Dzisiaj było ogłoszenie wyników egzaminu gimnazjalnego.
Dostałam się do najlepszego liceum w województwie. Do klasy matematyczno-fizycznej, chcę się w życiu zajmować uczciwą pracą i poważnymi sprawami. Poezja i w ogóle cała ta literatura jest dla leni, pijaków, degeneratów i zwyrodnialców.

piątek, 5 grudnia 2014

Krystyna (dziewczyna wesołego grzybiarza)



- Czy wiesz, dlaczego tutaj jesteś?
- Bo chce pan sobie… to znaczy chcesz sobie… ten tego… - paplała, przypominając sobie lekcje „cioci z Włoszczowy” o tym, że trzeba być miłą, sympatyczną i bezpośrednią, bo klient nie może czuć się
skrępowany formą „prze pana”. A jak się poczuje swobodnie to może dorzuci jakiś napiwek, bonusik…
Uświadomiła sobie jednak, że i tak wszystko powiedziała źle i zaraz usiłowała to naprawić zalotnym głosem:
- Jestem tu po to, żeby ci było miło… misiu… - zapamiętała również lekcję o zwrotach dopuszczanych, polecanych i absolutnie zabronionych. Na przykład słowo „kochanie” jest absolutnie zabronione, bo z całą pewnością źle im się kojarzy: z uczuciem, zobowiązaniem, żoną, rodziną, kajdanami…
Wygięła się tak, jak wielokrotnie ćwiczyła przed lustrem, formując tyłek w kaczy kuper, dzięki czemu brzuch zdawał się wystawać z przodu nieco mniej niż zwykle.
- Jak myślisz, dlaczego wybrałem akurat ciebie?
Krystyna wzruszyła ramionami. Z natury nie była zbyt bystra, nie miała ochoty na zagadki.
- Bo jestem najtańsza ze wszystkich – odparła zgodnie z prawdą.
Klient nieco się zmieszał i bardzo zdziwił.
- Tak? Naprawdę? No to bardzo źle! – wykrzyknął. – Dlaczego te chude kościotrupy o figurze chłopca, biorą za godzinę więcej niż ty? Przecież ty możesz mi dać znacznie więcej niż one! Bo masz to, czego one nie mają! W ogóle masz więcej wszystkiego! Co one mogą mi dać, skoro same nic nie mają?! Ani pupy, ani piersi, ani bioder… Ty jesteś lepsza od nich wszystkich! I lepsza i większa! Powinnaś brać trzy razy tyle, co każda z nich, bo jest cię trzy razy więcej!
Krystyna najpierw spojrzała badawczo, bo pomyślała, że jak nic facet stroi sobie z niej okrutne żarty. Ale nie! Wyglądało na to, że mówił całkowicie poważnie.
- Właściwie, to dziwię się, że mnie tam jeszcze trzymają… - przyznała samokrytycznie. – Nic nie zarabiam, a zajmuję miejsce w pokoju, na łóżku dymanym… w dodatku wyjadam im wszystko z lodówki… nie mogę się powstrzymać, muszę jeść, a przecież sama nie mam pieniędzy…
Chlipała nie patrząc na mężczyznę. Była przekonana, że po tym żałosnym „występie” przegoni ją na cztery wiatry.
- Mogliby na moje miejsce wziąć trzy szczuplejsze… - dodała jeszcze.
Podniosła oczy gotowa odwrócić się na pięcie i wyjść. O dziwo, słuchał jej z zaciekawieniem.
- A jednak z jakiegoś powodu wciąż cię tutaj trzymają – powiedział chwytając jej dłoń i zatrzymując w miejscu. – Nie możesz być dla siebie aż tak krytyczna…
- Eeee, ja to myślę, że tylko dlatego mnie jeszcze trzymają, że beze mnie nie udawałoby im się tak dobre drożdżowe… i zacier… - westchnęła. – A święta idą, trzeba pędzić samogon, piec baby drożdżowe… po świętach to już na pewno mnie przegonią.
- No widzisz! Masz jednak jakieś ukryte talenty! – wykrzyknął triumfalnie.
- To nie talenty! To grzybica! Drożdżyca konkretnie! Candida glabrata! – sprostowała, wybuchając płaczem i kryjąc twarz w dłoniach. – Wystarczy, że zbliżę się na metr do ciasta drożdżowego, a rośnie tak, że trzeba łapać żeby się nie wylało z miski. A zacier nawet bez cukru, tylko kilo albo dwa starczy, a mało nie rozsadza gąsiorków z winem… Samogon tak samo…
- To… bardzo dobrze – przyznał zaskoczony. – Ale leczysz się jakoś?
- Taaaak – przyznała przeciągle. – Nystatynę łykam, cztery razy dziennie, po dwie… ale ona nie wchłania się z krwi. Zalega w przewodzie pokarmowym, a potem wychodzi na zewnątrz… z kałem…
- Acha…
- We krwi nie ma ani śladu nystatyny, zatem grzybica wciąż rośnie sobie beztrosko na skórze w coraz rozleglejszych, czerwonych wykwitach. Ale za to teraz mój kał ma właściwości grzybobójcze. Gdybym się nie brzydziła, smarowałabym się własną kupą zamiast maści… - mówiła, obserwując wciąż kątem oka mężczyznę, który patrzył na nią z coraz większym podziwem. – Ciocia z Włoszczowy… znaczy się, nasza „madame”, czasami używa go do dezynfekcji… przynajmniej wiadomo, że wszystkie grzyby wytruje z wanny i brodzika, nawet ze szczelin w silikonowych fugach… A ja postanowiłam niedawno, że będę zanosić kał do apteki, żeby syntetyzowali z niego czystą nystatynę. Dzięki temu mam u nich zniżkę…
Hodowla Aspergillus flavus na  ścianie (Kraków, ul. Łuczników 19)
- To fascynujące! Brawo! – wykrzyknął z emfazą. – Ja też… od lat próbuję swych sił w hodowli… aspergillus flavus… oczywiście tylko amatorsko…
Wstydliwie spuścił głowę i wskazał dłonią zacienioną połać ściany, w rogu, nad kanapą, porośniętą obficie wykwitami kropidlaka żółtego.
– Ale co tam ja, marny ze mnie i niepoważny hodowca… Co innego ty! Potężna, wspaniała, całym ciałem oddana swojej hodowli! Jak ci w ogóle na imię?!
- Krystyna – odparła rzeczowo.
- Edward! – ucałował ją w dłoń wypowiadając swe imię, po czym przyklęknął na jedno kolano i zapytał: - Krystyno, czy zechciałabyś zostać moją żoną…?
Krystyna zachwiała się i prawie zasłabła. Trzymała się jednak ze wszystkich sił na nogach, gdyż obawiała się, że upadając mogłaby przydusić na śmierć swego niedoszłego kochanka, o mało co narzeczonego. Oczy zaszły jej łzami, więc nie widziała, że jego twarz wyrażała absolutne uwielbienie i obietnicę całkowitego oddania:
- Zgódź się, Krystyno najdroższa, błagam cię! Ja wiem, że to może ci się wydawać zbyt pochopnym, jednak uwierz mi, że nie mogę i nie potrafię inaczej. Oddam ci wszystko, co mam! Dziś jeszcze przepiszę dom, samochód i cały majątek na ciebie i twoje grzyby, byleś była ze mną, ma duszko! Zrobię wszystko, wszystko, czego pragniesz, byleś się zgodziła! Tylko powiedz „tak”! – przekonywał. – Gdybym cię teraz wypuścił z rąk, pozwolił ci odejść, być może już nigdy bym cię nie spotkał, być może porwałby mi ciebie ktoś inny, jesteś wszak ideałem: nie tylko piękna, kobiecości pełna niczym księżyc w pełni, lecz również zawierasz w sobie ta obfitą hodowlę żywych, nieustannie mutujących kolonii mojego ulubionego grzyba! Candida glabrata! Czego chcieć więcej!? Wiele widziałem w życiu pięknych dziewcząt, nawet tak pięknych jak ty, ale żadna nie miała tak bogatego życia wewnętrznego!
Krystyna patrzyła to na niego, to na wyciąg z rachunku bankowego, którym wymachiwał jej przed nosem i widziała, że jego zapał jest szczery, a deklaracje mają pokrycie bankowe i hipoteczne.
Oczy znów zaszły jej łzami szczerego wzruszenia. Po raz pierwszy w życiu ktoś pokochał ją taką, jaka jest naprawdę szczerze i bezinteresownie, nie za urodę a za wnętrze…

(HAPPY) END

czwartek, 4 września 2014

Zgromadzenie Braci



Wszystko zaczęło się od rozłamu w Zakonie Członków Mniejszych na Wzgórzu. Właściwie to powinienem powiedzieć, iż zaczęło się od pewnego rybaka z Kafarnaum i jego nauczyciela – syna cieśli, ale o tym mieliście okazję czytać we wcześniejszych lekturach.
Po wielu latach spokojnej koegzystencji doszło do ponownej eskalacji pozornie zażegnanego konfliktu. Sprawujący pieczę nad lewym skrzydłem budynku Bracia Orędownicy Lewego Jądra ogłosili, iż ich samozwańczy przeor, ojciec Genitalis Herpes po raz kolejny doświadczył mistycznego objawienia.
Doniesienia te oczywiście natychmiast poddał w wątpliwość ojciec Testymoniusz Virile, przeor zgromadzenia Orędowników Jądra Prawego i Sprawiedliwego, które od czasu rozłamu w łonie Zakonu, zajmowało prawe skrzydło budynku.
Jednak ojciec Genitalis udokumentował prawdziwość objawień przedstawiwszy w Kurii zaświadczenia lekarskie, z których jasno wynikało, iż po każdym takim doświadczeniu mistycznym wysypka wysiękowa w okolicach poniżej jego podbrzusza znacznie się nasila.
Po całym kraju rozniosła się wieść o cudownościach dziejących się w lewym skrzydle klasztoru, a niespełna czteroipółminutową relację z objawienia transmitowała telewizja publiczna w najbardziej poważanym programie informacyjnym, w paśmie największej oglądalności. Za radą współbraci przeor uległ woli tłumu i zaczął pielgrzymować po największych metropoliach w kraju i za granicą. Stygmaty dermatologiczne na genitaliach skromnie przysłaniał specjalistyczną opaską na biodrach. Choć cena za bilet wstępu była wysoka, ojciec Genitalis gromadził dziesiątki tysięcy wiernych na wypełnionych po brzegi stadionach, gdzie nauczał i uzdrawiał, udzielając łask każdemu według zasług. Przeto z uwagi na boską sprawiedliwość, prawdziwie ufni i wierzący byli uzdrawiani, a poganie i grzesznicy, karani sprawiedliwie wysypką, którą zarażali się ze świętych ran, które odsłaniał podczas katechezy generalnej ten święty mąż.
Tego było już za wiele nawet dla pokojowo nastawionego przeora Prawojądrowych, ojca Testymoniusza, który postanowił skierować skargę do Najwyższej Instancji. Ta w odpowiedzi przysłała swym owieczkom wykwalifikowanego Nuncjusza wyposażonego w cały zestaw aparatury neuroteologicznej celem dokładnego zbadania natury objawień i potwierdzenia lub wykluczenia oszustwa. Na miejscu podał opatowi zestaw neuroprzekaźników, które całkowicie zlikwidowały wysypkę poniżej podbrzusza. Było to konieczne, aby mógł przypiąć do lewego jądra mistyka stymulator solenoidalny. Następnie przyczepił do materaca zwykły sznurek, taki jak do wieszania prania.
- Proszę, aby ojciec pociągnął za tę linkę w chwili, gdy najsilniej odczuwalna będzie obecność Bóstwa – rzekł Nuncjusz, na co opat twierdząco skinął głową.
Nuncjusz (dla przyjaciół: Niuniek), włączył aparaturę i rozpoczął eksperyment. Ciało ojca Genitalisa wjechało do komory tomografu, a impulsy elektromagnetyczne zaczęły docierać do jego jąder. Niuniek wciąż obserwował uważnie monitor z odświerzającymi się przekrojami jąder, obrazującymi wzmożoną aktywność w poszczególnych obszarach. Na umówiony sygnał, szarpnięcie za linkę przy materacu, Nuncjusz uruchomił aparaturę do iniekcji substancji radioaktywnej wprost do jąder. Wiedział, że pogrążony w głębokiej ekstazie Genitalis nawet nie poczuje ukłucia grubą igłą. Kontrast błyskawicznie rozchodził się po tkankach i wkrótce aktywność śródjądrowa była widoczna jak na dłoni.
Wyniki badań opublikowano w prasie i telewizji, jednak z braku dostatecznego materiału porównawczego nikt z szacownego grona Autorytetów Moralnych i Naukowych nie potrafił ocenić ich znaczenia, przydatności ani nawet wiarygodności. Jedni mówili, że publikacja Nuncjusza przeciera nowe szlaki nauce, inni że to wbrew ludzkiej etyce i że w celu zapobieżenia dalszemu zgorszeniu należałoby zarówno mistyka jak i naukowca prewencyjnie spopielić w przewidzianym specjalnie do tych celów Diecezjalnym Krematorium.
Zamiast tego nastąpiła kolejna fala spektakularnych nawróceń i cudownych uzdrowień, co przekonało środowiska Autorytetów Naukowych, że na razie nie wolno drażnić opinii publicznej. Ojciec Genitalis znów pielgrzymował po całym świecie i opowiadał o niezwykłym uczuciu wszechogarniającej, bezwarunkowej miłości i przynależności, o jedności z Bóstwem, o roztopieniu się w Czymś Większym i Potężniejszym.
Tymczasem przeor coraz bardziej podupadającego zgromadzenia Braci Orędowników Jądra Prawego i Sprawiedliwego wciąż święcie wierzył, że jeśli tylko trochę pomoże szczęściu to wkrótce nadejdzie też jego czas. Uruchomił dawno zebrane fundusze, kwestowane z myślą o emeryturze i osobiście zawezwał Nuncjusza, aby i jego poddał analogicznym badaniom. Jednak z racji charyzmatu swego zakonu poprosił o podłączenie stymulatorów do prawego jądra. To, co się wówczas stało przerosło jego najczarniejsze obawy. Już po kilku minutach zaczął nie tyle ciągnąc za linkę przy materacu co szarpać nią maniakalnie, po czym wrzeszczeć i kopać od środka we wnętrze tomografu. Badanie należało natychmiast przerwać, jednak to nie uspokoiło ojca Testymoniusza, który trzęsąc się na całym ciele jak w ataku padaczki, z nienaturalnie rozszerzonymi źrenicami opowiadał o nawiedzeniu przez straszliwego demona, który pragnął wniknąć do jego ciała i umysłu, aby nim zawładnąć i go zniszczyć, a być może nawet posłużyć się nim jako narzędziem do unicestwienia całej ludzkości.
I znów zdania w środowisku Autorytetów Naukowych były podzielone. Pewna grupa zaczęła ponownie weryfikować objawienia ojca Genitalisa doszukując się w nich symptomów zaangażowanego stadium opętania. Część z nich była skłonna uznać, iż powodem nawiązania kontaktu z demonem była stymulacja prawego jądra, a nie lewego, jak to miało miejsce w przypadku Genitalisa. Niezależnie od doktryny zdecydowana większość uważała natomiast, iż ojciec Testymoniusz jest osobnikiem nawiedzonym przez demona i że powodem jest złowrogi, prawojądrowy charyzmat zgromadzenia, który stanowi element niebezpieczny dla całej diaspory. Stąd dla dobra diaspory a nawet siebie samego, ojciec Testymoniusz powinien podlegać procedurze prewencyjnego spopielenia w Diecezjalnym Krematorium.
Stało się to dzisiaj w południe. Relację z ceremonii transmitowały na żywo wszystkie telewizje publiczne.
Od tej pory ludzie uwierzyli, że jesteśmy Narodem Wybranym, a religia i mistycyzm zostały raz na zawsze wpisane w nasze geny. Pod wpływem obowiązkowych objawień, którym się poddawali, wierni zaczęli masowo zapadać na ostrą wysypkę wysiękową zlokalizowaną kanonicznie poniżej podbrzusza. Nikt już nie traktował opryszczki jak kary za grzechy, wręcz przeciwnie. Uznawana była za stygmat, znak szczególnej łaski, tak jak nigdy nie gojąca się wysypka Genitalisa Herpesa.
W naszej wiosce na opryszczkę genitalną chorują już nawet małe dzieci. Nasza dom jest najbardziej oddalony od plebanii, więc zdążyłem się schować pod łóżkiem nim to do nas dotarło, ale ośmioro mojego rodzeństwa już zostało poddanych katechizacji, wobec czego drapią się do krwi po kroczu i pachwinach albo zwijając się w gorączkowych konwulsjach mamroczą ekstatycznie hymny uwielbienia.
Ściskam w dłoniach suspenso z białego jedwabiu, które otrzymałem po ukończeniu dziesiątego roku życia i zastanawiam się czy lepsza jest świadoma, lecz powolna i samotna śmierć z głodu czy też konwulsyjne konanie w nieświadomości, za to w charyzmatycznym gronie mych braci i sióstr.

środa, 2 lipca 2014

Ballada o rolce papieru



Wy, którzy patrzycie dziś na mnie jak stoję pod sklepem i wyciągam rękę po parę groszy albo kanapkę z pasztetową, widzicie tylko rozdeptane kamasze, skołtunione strąki okalające twarz i ciemne wory pod oczami, co sobie myślicie? Że przegrałem życie jako kloszard? Że nigdy nie wzbudzałem podziwu ani zazdrości? O, jak bardzo się mylicie, gdybyście tylko wiedzieli, co to prawdziwe bogactwo? Jakie rzeczy mogłem kupić za swoje pieniądze, jakie kobiety zdobyć dzięki temu… cuda, powiadam wam, cuda! I kupowałem, jak pragnę zdrowia, kupowałem! I to towary z górnych półek można by rzec, gdyby nie fakt, iż w owych czasach najlepszych towarów w ogóle nie eksponowano na półkach a ukrywano pod ladą. I ja takie właśnie skarby kupowałem.

Nie, nie dla siebie wcale, raczej dla szczęścia i zbawienia społeczności. Tak wyszło.

Chcecie wiedzieć? Proszę bardzo:

Otóż, pewnego razu, kupiłem, wyobraźcie to sobie: ni mniej ni więcej, a rolkę papieru toaletowego! Już słyszę ten pomruk zachwytu urywany przez wszechwładną w naszym kraju zawiść wobec tych, którym powodzi się lepiej.

Wyobrażałem sobie te słodkie chwile upojnego spokoju w ustronnym miejscu, myślałem: zaniosę ją do domu i tam się nią nacieszę. A potem zaproszę do siebie kobietkę, która ujrzy we mnie prawdziwego bohatera, równego Werterowi i Tristanowi, co wielbił Izoldę, zarzuci mi na szyję swoje śliczne rączki i na widok tej wielometrowej wspaniałości obsypie pocałunkami z rozkosznym jękiem: „Ach, ty wiesz jak zadowolić kobietę!”

I szedłem sobie ulicą, z rolką papieru w dłoni, wzbudzając podziw mężczyzn i zachwyt kobiet, gdy nagle wzrok mój przykuła elegancka niewiasta z nie mniej eleganckim pieskiem. Kołysała się po chodniku na cienkich gwoździkach obcasów wodząc na cienkim paseczku uroczo ostrzyżonego pudelka z czerwoną kokardką na czubku. Nagle pudelek wydał z siebie coś cienkiego i elastycznego, co najwyraźniej było mu zbędne, a nie zainteresowało również wodzącej go damy, która w najlepsze pomykała dalej chodnikiem stukając obcasami. Pomyślałem, że taki nadprogramowy glutek zwinięty na środku chodnika zaburza wyraźnie symetrię doskonałego świata, w jakim pragnąłbym żyć. Oderwałem szybko kilka listków z mojej luksusowej rolki i bez zastanowienia pospieszyłem usunąć wypieszczone gówienko i wrzucić je do śmieci, tam, gdzie jego miejsce. Świat znów stał się piękny, zaświeciło słońce, a ja podążyłem dalej, do domu, gdzie czekał mnie chłodny sedes i gorące ramiona ukochanej.

Zaledwie kilka kroków dalej usłyszałem krzyki wrzaski, płacz i lament, a gdy podszedłem bliżej, ujrzałem nawet lejącą się krew. Mała dziewczynka rozbiła kolano i siedziała na krawężniku zapłakana, a nad nią stała z gniewną miną matka, która wrzeszczała na dziecko, że nie dość, że wzięła rower bez pozwolenia to jeszcze się przewróciła i potłukła. Pospieszyłem zaraz by obwiązać krwawiącą nogę papierem tak, żeby nic nie było widać, uśmiechając się przy tym to do matki, to do córki toteż wkrótce jedna przestała płakać, a druga wrzeszczeć.

Przechodząc przez osiedle przecinałem wzdłuż podwórko, na którym właśnie odbywały się lokalne wybory miss piękności. I z boku pod drzewem stał mały chłopiec, który najwyraźniej chciał mieć w całej sprawie swój udział, ale kompletnie nie wiedział, jak się do tego zabrać.

- Widzi pan? – powiedział do mnie pierwszy, gdy stanąłem obok niego pod drzewem. – Zaraz będzie dekoracja miss. Widzi pan tę z czerwonymi kokardami? Niezła, co? Najpiękniejsza na całym osiedlu!

Pokiwałem twierdząco głową. Wszystkie młode kobiety uważałem za piękne. Nawet te zbyt młode były dobre, bo przecież jeszcze dorosną i będą w sam raz, gorzej ze starymi babami, te mogły się tylko bardziej postarzeć, choć i tak już były do niczego.

- Gdybym miał szarfę do dekoracji mógłbym zdecydować, która z nich zostanie miss, a wtedy każda byłaby moja… - wzdychał młodzieniec mocno nieletni.

Spojrzałem na niego dokładniej: piegowaty pulpet z krzywymi zębami, w okularach sklejonych nad nosem plastrem, w przetartych spodniach i rozdeptanych trampkach… przecież taka niedorajda nigdy nie znajdzie dziewczyny! – pomyślałem i przypomniałem sobie, że sam też kiedyś taki byłem, zanim nie poratował mnie tajemniczy dobrodziej, dzięki któremu mogłem zaimponować pierwszej, krzywonogiej dziewczynie funtem cukierków-krochmalaków w papierowej tutce. Takie to były czasy wtedy, znacznie cięższe niż później i cięższe niż teraz. Krzywonoga dziewczyna zadowalała się cukierkami-krochmalakami, a
człowiek – krzywonogą dziewczyną. I cieszyłem się z niej zupełnie jak z prawdziwej, pamiętam jak dziś… Pomny tych perypetii bez zastanowienia podałem młodemu don Juanowi rolkę papieru, aby uczynił z tym skarbem wszystko, co możliwe by zdobyć serce młodej misski. Ten wziął ją ode mnie z błyskiem w oczach i obiecał oddać resztę, co mu zostanie. Wyciągnął z kieszeni flamaster i zaczął produkować szarfy: Miss Podwórka, I WC-Miss, II WC-Miss… nie protestowałem nawet, gdy pobierał papier na Miss Gracji, Miss Publiczności i Miss Dziennikarzy, choć nie widziałem w pobliżu żadnych przedstawicieli prasy. Ale co tam, trzeba dbać o przyszłe pokolenia, bo to one są naszą przyszłością, a skąd się wezmą te pokolenia, jeśli młodzi nie będą wiedzieli jak się zabrać do rzeczy…?

Dalej szedłem przez las, taki zupełnie normalny las, nie wiedzieć czemu wyrosły w środku wielkiego miasta. Z dala od ścieżki, pośród krzaków coś się poruszało, dało się też słyszeć jakieś jęki, stęki i poprukiwania. Z zarośli wyłoniła się nagle stara baba: garbata, szczerbata i z wielką kurzajką na nosie. Tylną część ciała ukrywała w krzakach, skąd dochodził dojmujący fetor, jedną ręką podtrzymywała w górze spódnicę i liczne imponderabilia, drugą zaś rękę wyciągała proszalnie w moją stronę.

- Pomóż mi dobry człowieku, poratuj tym, co masz najcenniejszego! – załkała.

Spojrzałem na szpetną facjatę, potem na przecudowną fakturę papieru, którego zostało zaledwie kilka listków. „Zbyt wiele na haiku, za mało na sonet” – pomyślałem i rozpaczliwym gestem oddałem resztę mojego skarbu starej śmierdzącej babie, pocieszając się, że ostatecznie baba, choć stara i brzydka, też jest rodzaju żeńskiego.

I to był już właściwie koniec. Koniec papieru toaletowego i w ogóle początek końca. Przez kobiety straciłem wszystko: majątek, pozycję i całą rolkę papieru toaletowego. Gdybym miał w kieszeni przynajmniej tabliczkę czekolady, może mógłbym jeszcze liczyć na jakieś względy ukochanej, a gdyby czekolada była gorzka, zyskałbym może nawet dwie doby zanim papier toaletowy zacząłby być potrzebny.

Co powiadacie, że to niemożliwe żeby człowiek stoczył się przez rolkę papieru toaletowego?

A co wy tam wiecie o życiu?! Wydaje wam się żeście wszystkie rozumy pozjadali?! A idźcie w cholerę, nie będę z wami więcej rozmawiał o poważnych sprawach.



Epilog



Z tego miejsca pragnę oświadczyć, że nie wszystko z tego, co przeczytaliście powyżej jest całkowitą i szczerą prawdą. Owszem, obszarpany obywatel, który opowiedział wam tę sensacyjną historię był niegdyś eleganckim młodzieńcem z całą rolką papieru toaletowego. Prawdą jest również, że poratował pewną starą babę w lesie wobec wielkiej potrzeby. Wiem o tym dobrze, gdyż to ja właśnie byłam tą starą babą. Nie jest jednak prawdą jako by wspomniany miał się stoczyć na dno nizin społecznych z przyczyn li tylko obiektywnych. O
tym wiem z kolei dlatego, że nie jestem wcale taką zwykłą starą babą, ale starą babą zaczarowaną. Różnica polega na tym, że jestem w mocy obsypać złotem i drogimi kamieniami każdą osobę, która wykona w mojej obecności szczególnie imponujący dobry uczynek. Oczywiście zamierzałam wykonać tę procedurę również wobec wyżej wspomnianego, jednak ten kategorycznie się sprzeciwił mówiąc, że nawet gdyby wierzył w zaczarowane stare baby to i tak nigdy w życiu nie przyjmie niczego z babskich rąk, bo honor mu na to nie pozwala, woli raczej zdychać pod płotem, co też niewątpliwie się stanie.