środa, 8 kwietnia 2015

Siostry Zalesianki - cz. 1.



Ani przez chwilę żaden z nas nie zastanawiał się, czyśmy przypadkiem nie zdurnieli dokumentnie, bowiem w naszym najgłębszym przekonaniu zdurnieć dokumentnie może wyłącznie osoba pełnoletnia, a do tego nam obu było jeszcze daleko. Owszem, zdarzały się nieraz tanie wygłupy, a czasem nawet celowo wariackie pozy, bo pozując na durni chcieliśmy przydać sobie dorosłości, a na wariatów – ekstrawagancji, i przez to zyskać większe zainteresowanie u płci przeciwnej. Niestety, nasze najszczersze starania i najbardziej wysublimowane gesty przegrywały w konfrontacji z matczyną ścierą i całą jej postacią, która kazała nam zaraz iść ukopać kartofli na obiad albo pomagać w skubaniu kury na rosół. Tę kurę matka polewała wrzątkiem, podobno żeby pióra lepiej odchodziły, ale te trzymały się nad wyraz dobrze, za to w całym domu śmierdziało brudnym pierzem i parzonym mięchem. Myślę, że w ten sposób matka nas sprawdzała, bo trzeba być naprawdę wariatem albo kretynem, żeby chcieć w tym uczestniczyć. Dlatego uważam, że matka nie tylko nie miała nam za złe, ale wręcz cieszyła się, że uciekaliśmy od tych kretyńskich zajęć, bo w ten sposób udowadnialiśmy, że jednak wszystkie klepki mamy równo ulokowane pod sufitem. A przecież matka, jako kochająca rodzicielka, z pewnością życzyłaby sobie dla swoich synów wszystkiego, co najlepsze, w tym, zdrowia psychicznego.
Co innego wspinanie się na topolę, rosnącą pod oknem sypialni sióstr Zalesianek, po uprzednim przeskoczeniu jednym susem półtorametrowego parkanu, to było w oczach naszych i naszych rówieśników bohaterstwem ponad miarę. I zaiste było ponad miarę, bo obie Zalesianki były brzydkie jak listopadowa zawieja, a podglądaliśmy je tylko dlatego, że jako jedyne w okolicy nie zasłaniały okien wieczorem, przed udaniem się na spoczynek. Cała wioska mówiła, że siostry albo pójdą do klasztoru, albo w staropanieństwie końca dni swoich dożyją, bo były już dobrze po czterdziestce, a żaden konkurent ani myślał zapukać z wiechciem kwiatów do drzwi dworku. I nic nie pomagało, że majątek, który pozostawił córkom papa Zaleski, organista, który dawno nad kontuarem ducha wyzionął, był znaczny. Od tej pory tylko diabeł w kościele ogonem na mszę dzwoni, a ksiądz proboszcz z życzliwości obiecywał też każdemu potencjalnemu konkurentowi Zalesianek dożywotni odpust zupełny. Niestety, nikt nie skusił się ani na majątek ani na odpust, nad czym ksiądz bardzo ubolewał, bo twierdził, że w parafii wciąż za mało jest ślubów i chrzcin. A takie pobożne niewiasty rodziłyby przecież jak królice, byle im tylko dawać nasienia. A potem to już wiadomo: komunie, bierzmowania, msze w intencji zdania do trzeciej klasy… interes by się kręcił.
No i nie mógł się ich ksiądz proboszcz nachwalić, że takie pilne, że pobożne i szczodre, że zawsze najpiękniejsze kwiaty z ogrodu na ołtarz przynoszą, a sił im Pan Bóg przecież nie poskąpił, bo tylko we dwie najświętszą figurę Madonny osiemdziesięciokilowej z dzieciątkiem po całej wiosce na ramionach w Boże Ciało obnoszą.
Wikary zdawał się podzielać zachwyt proboszcza, bo raz tośmy go nawet pod „naszą” topolą widzieli. Siedzieliśmy akurat jak zwykle na gałęzi, gdy wtem poczuliśmy, że coś od pnia rezonuje, jakby kto w niego kopał, albo, co pewniejsze, chciał się na górę prykować, ale nie wiedział, jak się dobrze nogą zaprzeć o korę. No to wychylili my ostrożnie głowy spośród liści, a ten bazyliszek (wszystko się zgadza i pasuje, bo akurat Wasilij miał na imię), krzyczy do nas po cichu, ale tak, żeby go nikt nie słyszał:
- A, to wy, chłopcy… bo ja tu przyszedłem… sobie nagietka ziela narwać… na ból zębów, bo wiem, że akurat tu w ogródku rośnie… Siostry Zalesianki o wszystkim wiedzą i pozwoliły! – zastrzegł zaraz jakby się bał, że pobiegniemy naskarżyć.
Czerwienił się przy tym i piszczał cienko jak mysz, chociaż widać było, że starał się nadać swym słowom i głosowi jak najwięcej powagi, ale nie bardzo mu wychodziło. Nawet nas nie zapytał, co robimy na drzewie, tylko zmył się czym prędzej jak niepyszny.
- Ty, przecież na ból zębów to nie nagietkiem, a szałwią się płucze – zauważyłem w swej naiwności, na co Łukasz roześmiał się pod nosem, gładząc pierwsze, nielicznie wyrastające włoski.
- Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – skonkludował. – Wszyscy w okolicy wiedzą, że co jedna Zalesianka to brzydsza, taka widać ich rodzinna tradycja, ale co ma człowiek zrobić, jak wszystkie ładne są poza zasięgiem? Siedzieć i nic nie robić to niezdrowo i łatwo popaść w chorobę, że ze zdrowego chłopa wnet się baba zrobi.
- Też prawda – przytaknąłem i zrobiło mi się nagle strasznie żal wikarego. – To może my powinniśmy, mu pozwolić żeby co jakiś czas wlazł sobie na tę topolę zamiast nas i sobie popatrzył. Bo jak on się z tego wszystkiego już całkiem w babę przemieni, to go z roboty wyrzucą, bo chrześcijanie pod tym względem akurat bardzo staroświeccy i uważający są, mowy nie ma żeby kobitę na stanowisku księdza pozwolili utrzymać.
- Głupi ty jesteś jak baranek boży! – wykrzyknął Łukasz tak głośno, że aż z przestrachem zajrzałem do okna sióstr, czy niczego nie usłyszały.
Ale nie, klęczały przy łóżkach jak w transie odmawiając pacierze.
– Jeszcze dwa, trzy lata a stary proboszcz pójdzie na emeryturę i kto wtedy nowym proboszczem zostanie? – pytał prawie wtykając mi w oko palec wskazujący z obgryzionym paznokciem, zakończonym czarną obwódką.
- Wikary Wasilij! – zgadłem bez trudu.
- Det srajt! – potwierdził mój brat i dodał: - A wtedy to będzie miał takie frykasy i takie dupy, że my nigdy takich nawet nie zobaczymy, chyba że w telewizorze. Przecież tyle kasy, co on w każdą niedzielę na samą tacę zbiera, to zaraz sobie kupi wypasioną brykę i będzie jeździł do miasta na panny, ale takie prawdziwe, za pieniądze, że u nas takich nie ma. Tam będzie miał opalone na solarium, rozumiesz, cycki zrobione u chirurga, sterczą choćbyś je ciągnął w dół z całej siły, prędzej urwiesz niż obluzujesz. A usta, to one mają napompowane jak u ryby, wielkie, mięsiste, jak takimi ustami cię dotknie, jak weźmie do środka, to nie wiesz, czy tam na dole jesteś czy gdzie indziej. Ale po chwili się orientujesz, bo tam na dole nie mają przecież języka, a tu jak ci zacznie taka językiem dogadzać, cuda wyczyniać, to zaraz wiesz, po co baba musi tak nieustannie ozorem międlić, żeby mieć dobry trening znaczy…
- A ty skąd niby takie rzeczy wiesz? – zapytałem zdziwiony.
Łukasz uśmiechnął się chytrze.
- Od proboszcza właśnie – wyznał.
- Od proboszcza? Jak to? – zdziwiłem się jeszcze bardziej.
- Kiedyś niby to ze szczerej skruchy zapytałem, czy mogę się u niego wyspowiadać, że niby sumienie mnie dręczy i ciężko mi na duszy. Trochę się krygował, że to inna wiara, że niby ja nieochrzczony, to on nie może, ale widać było, że już ciekawość nim owładnęła i tak naprawdę to szuka tylko pretekstu żeby posłuchać, jakie to mu niby opowiem tajemnice…
- I co? – dopytywałem ciekawsko, nie dając Łukaszowi nawet nabrać powietrza.
- A ja oczywiście przyszedłem pobić go jego własną bronią – rzekł połknąwszy ślinę. – Najpierw powiedziałem, że miałem nieczyste myśli, ale wstydzę się powiedzieć dokładnie, bo w ogóle to za bardzo nie wiem co i jak, więc on już sam wszystko mi opowiedział, a ja miałem tylko odpowiadać: tak albo nie. Oczywiście cały czas potwierdzałem, bo wtedy on opowiadał mi o jeszcze zmyślniejszych pieszczotach, pozycjach i różnych wygibasach. Chłopie, ile ja się nasłuchałem… wszystkiego się dowiedziałem! A na koniec on mi mówi, że pokuty innowiercy dać nie może, ale gdyby to o jakiego parafianina chodziło, to kazałby mu na kolanach do Częstochowy pielgrzymować!
- Za same myśli?! – pokręciłem z niedowierzaniem głową.
- Za same myśli – potwierdził. – Bo wiesz, zwykłym ludziom nie wolno nawet myśleć o takich dziewczynach, bo takie dziewczyny są tylko dla księży i nikt inny nie może ich mieć.
- Dlaczego? – zdziwiłem się.
- Bo taki zwykły, biedny człowiek przeważnie jest brudny i zaniedbany, a księża by się brzydzili korzystać z dziewczyny po kimś takim jak ja czy ty, cuchnącym potem i cebulą – wyjaśniał. – Ale to nie wszystko! Biednych przeważnie nie stać też na lekarza, bo zamiast wydawać na leki wolą dać na tacę i modlić się, żeby bóg dał im zdrowie i pieniądze…
- To trochę taki hazard, no nie? Wrzucasz ostatni grosz w nadziei na główną wygraną, a prawdopodobieństwo, że ona wypadnie jest równe zeru! – wtrąciłem dumny z domniemania własnej elokwencji. - Ale ty i tak wrzucasz, choć nie masz już ani na leki, ani na mydło, ani nawet na chleb, ale wciąż masz nadzieję i wiarę, bo słyszałeś, że ktoś kiedyś gdzieś wiele wygrał, więc liczysz na to, że może tym razem, że każda kolejna moneta zwiększa prawdopodobieństwo i zbliża cię do wygranej… no i zwyczajnie szkoda ci tego, co już zainwestowałeś, więc brniesz dalej niezmordowanie…
- Mniej-więcej tak, ale nie o tym chciałem teraz mówić – brat przerwał mój nagły słowotok i wrócił do przerwanego wątku. – Chodzi o to, że jak człowieka nie stać na jedzenie, mydło i lekarstwa, to taki ktoś na mur-beton musi być brudny i chory. I jeśli ten chory brudas pójdzie ze swoim brudem i chorobą do dziewczyny, to ją pobrudzi i zarazi, a ona potem zarazi i pobrudzi księdza, a ksiądz przeniesie zarazki za rękach z opłatkami i wodą święconą do wszystkich wiernych, do całej parafii, na cały kraj. Dlatego, dla bezpieczeństwa epidemiologicznego całego narodu, takie myślenie trzeba srogo karać, żeby się któremu za wiele nie wydawało i żeby nawet nie myślał pchać brudnych łap, gdzie go nie chcą. Dlatego wszyscy muszą żyć w czystości, żeby nie zarażać księży.
- A małe dzieci? Księża przecież bardzo lubią małe dzieci! – zauważyłem. – Nawet w ich piśmie napisali: Nie zabraniajcie dzieciom przychodzić do mnie…
- Oczywiście – potwierdził Łukasz. – Bo dzieci mają jeszcze młode, silne i zdrowe organizmy, za wcześnie dla nich żeby się zarazić i rozchorować, nawet jeśli mają nieczystą matkę i ojca-capa. To dlatego, ze strachu przed chorobą i śmiercią, tak chwalą dzieci i dziewice, że są zawsze czyste i niewinne, bo niczym ich nie zarażą.
Zamilkłem w zadumie i pokiwałem twierdząco głową na znak, że wszystko zrozumiałem. Ale jedno wciąż nie dawało i spokoju:
- Ciekawe ile pieniędzy zbiera co tydzień na tacę taki ksiądz, powiedzmy, w takiej parafii jak ta? – zapytałem.
- W chuj dużo zbiera – odparł rzeczowo Łukasz. – A dolicz sobie do tego śluby, pogrzeby, chrzciny, odnowienia przyrzeczeń ślubu, msze w intencji duszy zmarłego albo żeby zupa nie była za słona… a na tych wszystkich imprezach też wystawiają tacę, za mało im to, co wzięli od klienta w cenniku „co łaska”… To jak myślisz, ile ci wyjdzie?
- W chuj! – podchwyciłem, ale Łukasz pokiwał przecząco głową.
Jak zwykle musiał być „mądrzejszy”.
- Miesięcznie to ci, kochany, wyjdzie pierdyliard! A te gnidy jeszcze płaczą, że dach przecieka, że organów nie ma za co rozbudować, albo trzeba postawić figurę papieża, koniecznie większą i bardziej toporną niż w sąsiedniej parafii! – perorował.
- A tak! Raz to nawet same Zalesianki zrobiły piknik ze zbieraniem pieniędzy na pomnik! - przypomniałem sobie.
- No widzisz, a przecież na takie cele mają fundusz kościelny, wiedziałeś o tym? – pytanie było oczywiście retoryczne, nie zdążyłbym wtrącić ani jednego słowa, bo zaraz gadał dalej: - A wiesz, że ten fundusz kościelny to z naszych podatków? Każdy jeden obywatel dokłada się do tego funduszu ze swoich podatków?
- Pieprzysz! – krzyknąłem oburzony, bo tego było już za wiele. Łukasz zwyczajnie łgał, a potem będzie się ze mnie śmiał w żywe oczy czy za plecami, że dałem się nabrać. Tak sobie myślałem. Ale Łukasz tylko wymownie postukał się w czoło. Zwyczajnie sobie kpił.
– Tak? A ty niby skąd to wiesz, że się mądrzysz? – zapytałem.
- Bo olej w głowie trzeba mieć, gazety czytać, wiadomości oglądać, myśleć – mądrzył się bezczelnie wiercąc na gałęzi. – Weź sobie poczytaj, to będziesz wiedział, każdy obywatel, statystycznie, płaci co miesiąc ze swoich podatków sześćdziesiąt trzy złote na fundusz kościelny. Przez rok uzbiera się jakieś siedem stów, a to jest średnia pensja kasjerki zatrudnionej na trzy czwarte etatu…
- Statystycznie to jak facet idzie z psem na spacer to obaj mają po trzy nogi – chciałem go zgasić sucharem starym jak węgiel, ale on bezczelnie podchwycił:
- Tak jest! Bo nasz „kochany” rząd bazuje na wyssanych z palca statystykach, według których wychodzi im, że dziewięćdziesiąt siedem procent Polaków to katolicy i dlatego podatkiem obciążyli wszystkich: Żydów, ateistów, agnostyków, buddystów… I nasza matka z ojcem też płacą na kościół katolicki, chociaż w życiu żadne z nich nie przestąpiło progu ich świątyni, a i my nie przestąpimy, ani nasze dzieci, ani wnuki…
- Czekaj! – powiedziałem. – No to policzmy, ile to będzie, z samej tylko tacy!
Wyciągnąłem prawą rękę, żeby liczyć na palcach rodziny, które co niedziela dają na tacę.
- Pagurscy, Pietrzykowie, Butorowscy… Kowalczyki, Kaźmierscy, Rzodkiewicze… - zacząłem wymieniać w kolejności rozmieszczenia chałup. - Pokropscy, Bielińscy, Maślanki, Żabowski…
- Żabowskiego nie licz, to ateista! – upomniał mnie Łukasz, więc wyprostowałem na powrót jeden palec.
I tak miałem już naliczonych dziewięć rodzin, a to był dopiero początek. Rachowałem, więc dalej:
- Mianowscy, Jerominy, Marchlewicze… Popielarze, Zakrzewscy, Zaręby… Dąbrowscy, Zaborosie, Parzuchowscy…
- Parzuchowskich też nie licz! – wtrącił się znowu mądrala.
Obrzydło mi to jego dogadywanie. Dwa lata dłużej ode mnie kluski z mlekiem zjadał to już mu się wydawało, że wszystkie rozumy z tymi kluskami pozjadał.
- Ja wiem, że Parzuchowscy do kościoła nie chodzą – powiedziałem. – Ale gdybym to ja był proboszczem, wnet znalazłbym sposób żeby zaczęli chodzić i na tacę dawać.
- Ech, ty pazerny! – westchnął. – Tak się kłócisz, jakby to naprawdę kiedyś miało być twoje!
- A tak! – wykrzyknąłem odważnie. – Bo nie pozwolę, nawet teoretycznie, żeby przez zatwardziałość serc ludzkich słudze bożemu chleb od ust odejmowali! Ja bym był dobrym księdzem! Tak dobrym, że jeszcze za zaległe lata w zębach by mi przynieśli!
Łukasz pokiwał głową z niedowierzaniem.
- Ty się młody naprawdę na księdza nadajesz: swojego nie dasz, a i cudze zębami i pazurami wyszarpiesz… - przyznał z podziwem.
- A co?! – wyprężyłem dumnie pierś, ciesząc się, że wreszcie to ja wygrałem w dyskusji.
- No to wbij sobie do tego pazernego, księżowskiego łba, że choćbyś Parzuchowskich straszył ogniami piekielnymi to i tak nic nie wskórasz! – oświadczył nagle. – Parzuchowscy mają syna w szkole katolickiej, za samo czesne zapłacili przez dwa lata tyle, co cała wioska na tacę daje, zapożyczyli się na pewno po uszy, a to dopiero półmetek! A choćby i jakimś cudem mieli jeszcze skitrane jakieś pieniądze, bo przez te dwa lata tak z nich wyciskali, że sami do prostego wniosku doszli, że żadnego Boga nie ma, skoro nawet księża wierzą tylko w pieniądze!
Trochę się zmartwiłem przegraną mimo walki, ale jakiś wewnętrzny głos kazał mi wrócić do rachunków. Wyliczałem dalej:
- Brzozowscy, Ogrodowczyki, Sitki… Lipińscy, Pawlaki, Zawistowscy… Rosenfeldowie…
- Rosenfeldów nie licz, ty idioto! Przecież to my! – wykrzyknął znowu już poważnie zirytowany Łukasz.
- A dlaczego niby mam nie liczyć? – zaprotestowałem znowu. – Ojciec z matką co prawda, nie chodzą, to ich nie liczę, ale ciotka Pelagia przecież co niedziela chodzi i zawsze ze sobą pięć złotych bierze. Albo i więcej.
- Dałbyś spokój! Przecież wszyscy we wiosce wiedzą, że ciotka Pelagia to wariatka, nie odróżniłaby synagogi od meczetu! – załamywał ręce.
- Ale na tacę daje regularnie! Liczę!
Łukasz westchnął zrezygnowany, a ja wymieniałem dalej:
- Zembrzuscy, Kocięby, Czerwińscy… Lichnowscy, Adamscy, Pomascy… Majewscy, Ciastonie, Lipki…
- O, Lipków to możesz nawet dwa razy policzyć! – przerwał mi znowu Łukasz, co mnie bardzo zaskoczyło, bo tym razem przerwał mi życzliwie.
- A niby czemu Lipków miałbym policzyć podwójnie? – nie rozumiałem.
- No przecież oboje tacy pobożni i oboje pracują – wyjaśnił. – Na pewno każde z nich z osobna na tacę daje!
- E-tam, czworo dzieci mają, nie stać ich! – powątpiewałem.
- I to ma być ksiądz?! Już byś im popuścił tylko dlatego, że bachory są?! – szydził mój brat. – Mają dzieci, ale chude, blade i kiepsko ubrane, gołym okiem widać, że od ust odejmują i stare szmaty przeszywają z brata na siostrę, żeby więcej na tacę dać, licz podwójnie! A za rok-dwa, jak te starsze do roboty pójdą, będzie trzeba poczwórnie liczyć!
Policzyłem podwójnie tę świętą rodzinę. I ogarnęła mnie zaduma.
- Ty, a jak myślisz, co by powiedziała matka, gdyby się dowiedziała, że ja chcę księdzem zostać? – zapytałem.
- Nic by nie powiedziała, tylko by się ucieszyła! – roześmiał się Łukasz, odpowiadając nagle, bez namysłu.
- Ale jak to? I skąd ty możesz wiedzieć takie rzeczy? – obruszyłem się.
- A stąd, geniuszu, że sam już dawno wpadłem na ten genialny pomysł i nie omieszkałem oznajmić tego naszej rodzicielce – przyznał się.
- I co?! Co powiedziała? – umierałem z ciekawości.
- Najpierw powiedziała: Zawsze wiedziałam, że jesteś darmozjadem to i nie dziwota, że darmozjadem do końca życia chcesz pozostać! A potem dodała: tylko sobie nie myśl, że się mnie tak łatwo pozbędziesz! Jak już na ciepłej parafii osiądziesz, to dla mnie ma się tam znaleźć na plebanii przestronny pokój z wiktem i opierunkiem! I sama ci gosposię wybiorę, żeby mnie żadna ladacznica ani stara baba koślawa się nie krzątała, bo moja synowa ma być w sam raz zgrabna, nie za gruba, nie za chuda, a przede wszystkim robotna i nie bardzo pyskata! A jak mi się na to nie zgodzisz, to na dalszą edukację grosza nie dam! - Tak powiedziała.
Pokiwałem głową z podziwem nad przemyślnością i sprytem naszej rodzicielki.
- Trzeba przyznać, że matka też by się świetnie na katoliczkę nadawała – uśmiechnąłem się. – Chcecie księdza, to musicie przyjąć też jego matkę - sprytnie, zupełnie jak z tym ich Jezusem i Matką Boską - Królową Polski… Ale zaraz, zaraz, przecież księżowa gosposia nie jest nigdy żoną księdza, bo oni w ogóle oficjalnych żon mieć nie mogą – zauważyłem.
- Oficjalnych, nie, ale sam wiesz, jak jest, natury nie oszukasz, a niektóre laski jak tylko widzą, że ksiądz, to same się pchają do łóżka, że opędzić się nie sposób, chociaż zwykłym „cywilom” to nawet zagadać do siebie nie pozwolą… - westchnął tak, jakby kryła się za tym jakaś niewesoła historia.
- No właśnie, to dlaczego wikary zamiast korzystać z tego urodzaju, próbuje z nami, gówniarzami, konkurować o podglądanie brzydkich jak noc, Zalesianek? – zapytałem.
- A bo widzisz, problem właśnie w tym, że one, te dziewczyny, nie rozumieją własnej wiary. Zresztą chłopaki, cywile, też w ząb nie rozumieją. – stwierdził rzeczowo i zaczął wyjaśniać: - No bo przecież przykładem dla nich wszystkich powinna być święta rodzina. A to znaczy, że jeśli dziewczyna nagle zajdzie w ciążę nie wiadomo z kim, na przykład z księdzem, to zamiast paplać o tym na prawo i lewo, podrywać autorytet sługi bożego, rzucać oskarżenia, kalumnie i żądać żeby służbę Bogu porzucił, powinna natychmiast wyjść za mąż za swojego chłopca, albo jakiegokolwiek innego chłopca. Zaś jej chłopiec, a z braku tegoż, jakikolwiek chłopiec, który jest najbliżej, byle nie żonaty, powinien natychmiast uznać to dziecko za cud niepokalanego poczęcia i być szczęśliwy mogąc być przybranym ojcem syna bożego. Ale oni tego niestety nie robią, dlatego księża muszą albo lepiej ich nauczać o zasadach wiary i naśladowaniu świętej rodziny, albo bardzo uważać i nie dać się złapać na niepokalanym poczęciu…
Nic nie odpowiedziałem, bo oto okno w sypialni sióstr Zalesianek rozbłysło cieplejszym światłem, co
oznaczało, że skończyły pacierze, zapaliły lampki nocne i zaczęły się rozbierać. Patrzyliśmy jak bez cienia kobiecego wdzięku synchronicznie zrzucały grube, wełniane spódnice, filcowe serdaki i swetry, domowe pantofle podbite baranim kożuszkiem, potem grube rajstopy z prążkowanej tkaniny, i zwykłe, białe, bawełniane majtki. Patrząc na czarne włoski na łydkach i cienkie, jasnoczerwone ślady po gumce od majtek na przywiędłej skórze samiczych brzuchów zastanawialiśmy się, jak by to było, gdyby te ciała były choć trochę młodsze, chociaż odrobinę bardziej pociągające…
Nim zdążyliśmy dojść do jakichkolwiek sensownych wniosków, siostry były ubrane w grube koszule nocne, długie do samej ziemi i zapięte pod samą szyję. Przed zgaszeniem lampki nocnej, już w łóżkach, równocześnie wykonywały jeszcze znak krzyża. Potem jak zawsze zgasło światło.

CDN.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz