środa, 7 października 2015

O Joasi, co nie chciała Żyda



(czyli po owocach ich poznacie)


opowiadanie inspirowane tekstem Jule Ross pod tym samym tytułem: http://surrjule.blogspot.com/2015/10/o-joasi-co-nie-chciaa-zyda.html

W chwili, kiedy ją poznajemy, Jutka nie była jeszcze Joanną. Była za to trzynastą córką rabina i jego wielkim problemem, bo wszyscy w całym miasteczku mówili, że dziewczyna, choć niebrzydka i całkiem gospodarna, nigdy nie znajdzie męża. A miejscowi kawalerowie, czy raczej ich ojcowie, posłusznie nie słali swatów do najmłodszej rabinówny, choć ta dawno skończyła dwadzieścia pięć wiosen.
Jutka jako feministka nie tylko nic sobie z tego nie robiła, ale ku rozpaczy rodziców wręcz otwarcie okazywała pogardę dla rodzaju męskiego, czym jej i tak nikłe szanse na zamążpójście topniały jak lód w szklance whiskey na karaibskiej plaży.
Ale nie to było najbardziej oburzające.
Jedynym, który otwarcie okazywał zainteresowanie jej względami był przystojny Daniel, żigolak o nieco świdrujących oczach, za to zawsze odziany w eleganckie spodnie z kantem ostrym jak paznokieć rabina na obrzezanie. Jutka pozwalała mu na przejawy bufonady takie jak sms-y treści: „dzień dobry, kłaniam się nisko, jestem ostatnio trochę zajęty, ale może znajdę dla Pani czas w przyszłości, obiecuję.” Za każdym razem po otrzymaniu takiej wiadomości ustawiała sobie przypomnienie żeby odpowiedzieć dopiero za kilka godzin, a w skrajnych przypadkach nawet na drugi dzień. Dzięki temu frajer był przekonany, że przez cały ten czas nieustannie rozmyślała o nim, a w jej duszy kotłowały się sprzeczne namiętności. Najchętniej układała odpowiedzi egzaltowane i sprzeczne wewnętrznie, dzięki czemu konsekwentnie podtrzymywała wizerunek słodkiej idiotki. Ot, takie: „Chciałabym, ale boję się” i „wcale nie jestem taka łatwa, ale wścieknę się jak przestaniesz mnie nachalnie nagabywać”. Tym razem nie było inaczej. Po ośmiu godzinach przerwy wystukała na klawiaturze: "Nie chcę się z Panem spotykać. Dobrze Pan wie dlaczego. Proszę więcej nie pisać i nie dzwonić. Zresztą to urocze jak mnie Pan prowokuje." I już zaśmiewała się niemalże empatycznie wyobrażając sobie ból w jego stwardniałych do niemożliwości jądrach. Aby przypadkiem jego narzeczona Małka, nie zlitowała się nad nim od tyłu, czy też manualnie, natychmiast do niej zadzwoniła oznajmiając, że zna nowy, rewelacyjny przepis na koszer-szarlotkę i że zaraz do niej wpadnie z pełnym koszem jabłek. „Zapomniała” dodać, że wszystkie jabłka są konsekwentnie robaczywe, a duża ilość cynamonu, goździków i kardamonu, pełni tu nie tyle funkcje smakowe, co stanowi perfidny kamuflaż.
Ale to też jeszcze nie był najbardziej oburzający rys w zachowaniu Jutki.
Najbardziej oburzające było to, że pewnego wieczoru, akurat, gdy dopalała się świeca szabasowa, oznajmiła rodzicom, że sama im przedstawi swojego narzeczonego i że stanie się to dokładnie za tydzień, podczas kolacji, gdy już wrócą z synagogi.
Miejsce coszabasowej modlitwy było tak naprawdę ciasnym mieszkaniem o odrapanych ścianach nieudolnie zakrytych pełną PRL-owskiego szyku tapetą w kolorze piwa solidnie przefiltrowanego przez nerki. To skromne mieszkanie, zwane przez przedstawicieli narodu wybranego szumnie „synagogą”, miało się tego wieczoru stać mieszkaniem Ducha Świętego. Powiecie pewnie, zresztą całkiem słusznie, iż Żydzi nie wierzą w istnienie Ducha Świętego. To prawda. Ale prawdą jest również, że ludzie uwierzą we wszystkie „cuda”, które im pokażecie na własne oczy. A to dlatego, że ludzie chcą wierzyć w cuda. A czasami tylko za bardzo wierzą własnym oczom. I Żydzi nie różnią się pod tym względem wcale od przedstawicieli innych nacji.
Wśród licznie zgromadzonych rabinów przewodził ojciec Jutki. Pokrzykiwali głośno, jak to mieli w zwyczaju. Młodzież nie miała tego w zwyczaju, dlatego pokrzykiwała ciszej. Duch schodził po tapetach w kolorze piwa i ostatecznie pojawił się na ołtarzu w formie truskawki - dużej, czerwonej i błyszczącej jak żołądź pozbawiony napletka. Czy ktoś go widział tak dokładnie jak Daniel? Nasz uroczy prorok, wieszcz i publiczny ekspiator?
Zapewne Daniel z racji szczupłej postury i wysokiego wzrostu był najbardziej predestynowany by dojrzeć wyraźnie tak jeden, jak i drugiego. Miał jednak wiele uwag. Podczas gdy święta truskawka pośród hołdów i antyfon unosiła się z powrotem do nieba, on mamrotał pod nosem, że całe przedsięwzięcie było źle skonstruowane i że truskawka w formie Ducha świętego (a może i odwrotnie), ukazała się na ich oczach tylko dlatego, że Duch Święty za wszelką cenę chciał uniknąć okrutnego „innego wcielenia”. Ale nikt go już nie słuchał. Młodzież i kobiety, a za nimi też starsi, już opuszczali „synagogę” skupieni raczej na oczekujących ich szabasowych przysmakach niż na świeżo wniebowstąpionej truskawce.
Za ojcem Jutki podążała z babińca matka, wreszcie ona sama, i dopiero wtedy, jej wybranek, który grzecznie przepuścił wszystkich w progu i podążał za narzeczoną i teściami in spe w przyzwoitej odległości. Gdy zatrzymali się przy bramie zwolnił nawet kroku żeby przyspieszyć dopiero, gdy rodzina przejdzie przez próg, by zdążyć złapać drzwi kamienicy nim się zatrzasną.
Przy stole szabasowym w blasku świec Jan, narzeczony in spe, wzniósł ręce do nieba, zasłoniętego sufitem, dachem i trzema piętrami kamienicy. Tym razem nikt nie pokrzykiwał, więc Jan musiał nadrabiać sam, wydając z siebie wielooktawowe zawodzenie. Gdy z sufitu ponownie zstąpiła truskawka, taka sama jak w synagodze, mame padła na kolana, a tate odruchowo zaczął się kiwać jak podczas modlitwy, a gdy wyfrunęła przez okno, niewątpliwie celem rychłego wniebowstąpienia, rabin natychmiast zgodził się na zaręczyny, przekonany, że ma przed sobą mesjasza. Tydzień później osobiście udzielał im ślubu pod baldachimem.
- Powiedz mi jeszcze raz, kim ty właściwie jesteś, bo znowu zapomniałam – poprosiła Jutka pewnego wieczoru, gdy już od tygodnia legalnie dzielili łoże.
- Fenicjaninem – odpowiedział. – Nie dziwię się, że tak trudno to zapamiętać. Nie pisze się o nas na pierwszych stronach gazet.
- No właśnie – przyznała. – Zawsze mi się wydawało, że Fenicjanie dawno wyginęli. Wynaleźli pieniądze i wyginęli.
- I bardzo dobrze ci się wydawało – roześmiał się. – Moi przodkowie od ponad dwóch tysięcy lat starają się, żeby tak właśnie o nas myślano. Dzięki temu mamy święty spokój: nikt nie prowadzi z nami wojen, nie próbuje nas zgładzić ani zagarnąć naszych majątków, jak to było w przypadku was, Żydów. A przecież też mieliśmy semickie korzenie…
- Semickie? Nie wyglądasz jak Semita! Jesteś przecież blondynem! – przerwała mu.
- Ach, to… - roześmiał się. – Etnicznie jesteśmy rzeczywiście „kundlami”, ale właśnie dzięki temu jesteśmy tak zdrowi i płodni. Ale etnos się nie liczy, ważny jest duch narodu, a ten miewa się dobrze, bo nikt go nie wywleka, nie opluwa, nie szarga na sztandarach wojennych i nie umniejsza jego znaczenia zestawiając z symbolami religijnymi. Zresztą, na symbolach religijnych moja rodzina zna się najlepiej, od tysiącleci…
- No właśnie, nie boisz się, że kiedyś się wyda? – zapytała z przejęciem i prawdziwą troską.
Uśmiechnął się i jednym ruchem dłoni „wyczarował” gumową truskawkę, która zstąpiła wprost na kołdrę z sufitu. Pocałował małżonkę w czoło.
- Moi przodkowie doskonalili się w tym od tysięcy lat i nigdy się nie wydało. Ani z ognistymi językami, ani z gołębicą, ani nawet z płonącym krzakiem. Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że to zwykła lipa – zapewnił.
Jutka uspokoiła się i przestała odruchowo rozkopywać kołdrę.
- Wiesz, właściwie to nigdy nie lubiłam mojego imienia – rzekła wreszcie. – Jest takie ostentacyjne, od razu wskazuje nie tylko na pochodzenie, ale i na wyznanie. Postanowiłam zmienić imię. Od dzisiaj jestem Joanną.
- Jak Joanna d’Arc? – zapytał.
Rozpoznała ten jego wzrok, niby poważny, a w gruncie rzeczy prześmiewczy.
- Nie mów tylko, że w Dziewicy Orleańskiej twoi przodkowie również maczali palce! – zawołała karcącym tonem.
- No przecież nie mówię! – zapewnił Jan, ale wciąż tak samo się uśmiechał.

sobota, 16 maja 2015

Straszny dżęder



- Dawaj ten artykuł, dawaj! – wołała Dżesika, usiłując wyrwać koleżance tablet.
Policzki dziewczynki płonęły z ciekawości, tak bardzo chciała się dowiedzieć „jak doprowadzić mężczyznę do szaleństwa i sprawić żeby cię nigdy nie porzucił”.
- Czekaj! Przecież i tak ledwie sylabizujesz, sama ci przeczytam – zaproponowała rozsądnie Klaudia.
Jej rodzice bynajmniej nie byli profetami. W chwili wybierania dla niej imienia kierowali się wyłącznie modą. Nie mieli pojęcia, że dziewczynka wskutek lekkiego porażenia dziecięcego będzie nieco kulawa.
- „Seks oralny, krótka instrukcja obsługi penisa”… - zaczęła tonem kaznodziejskim.
Dżesika na słowo „penis” głupio zachichotała, ale koleżanka przywołała ją do porządku karcącym spojrzeniem spod zmarszczonych, kruczo czarnych brwi.
- „Po pierwsze: Zadbaj o nawilżenie. Nie próbuj pieścić penisa na sucho. Zanim weźmiesz go do ust, nawilż go śliną albo lu-bry-ka-n-tem” – nieco zwolniła na trudniejszym wyrazie, po czym wróciła do normalnego tempa czytania: - Lub wodą. Dla lepszego efektu możesz wypić przedtem łyk miętowej herbaty lub possać miętówkę. Przystępując do seksu oralnego, powinnaś mieć usta i język wilgotne.”
- Ty, co to jest ten lurbykant? – zapytała rzeczowo Dżesika.
- Nie mam pojęcia. – przyznała szczerze Klaudia, która co prawda w szkole była prymuską, zwłaszcza z religii, ale widocznie o lubrykantach ich katecheta wiedział niewiele. - Może dalej będzie napisane: „Zmieniaj pozycje. Przyspieszaj. Zaczynaj lizać i ssać penisa delikatnie, powoli, stopniowo zwiększając siłę stymulacji. Nie ograniczaj się jedynie do pieszczenia penisa. Stymuluj także okolice…”
- Co to znaczy, że mam stymulować okolicę? – zapytała znowu Dżesika.
- Stymulować to chyba… robić… to, co jest tutaj opisane… - dywagowała Klaudia.
- Ale okolicę? To znaczy, że co? Sąsiadom i kolegom ze szkoły też mam to robić? Ale niektórzy są starzy i brzydcy! Albo śmierdzą! – protestowała Dżesika.
- Czym śmierdzą? - zapytała z zainteresowaniem druga dziewczynka.
- Sikami i cebulą! - odparła tamta ze znawstwem.
- No to trudno, trzeba się poświęcać dla swojego mężczyzny! Takie już nasze kobiece powołanie... – skwitowała Klaudia.
- Mówisz jak nasz ksiądz na religii! - zauważyła Dżesika.
- A widzisz! To znaczy, że mam rację! Musisz to robić wszystkim, którzy mieszkają w twojej okolicy! Inaczej masz grzech! - skwitowała Klaudia i czytała dalej: - „okolice, zwłaszcza mosznę. Zwilżaj śliną jądra, ssij je, igraj z nimi swoim ruchliwym językiem. Nawet możesz lekko je podgryzać…”
- A jak ja na przerwie ugryzłam Kewina w rękę to zrobił wielki krzyk i nakablował do wychowawczyni! – wykrzyknęła Dżesika rzucając cień na prawdomówność przekazu.
- No bo w niewłaściwym miejscu go ugryzłaś! - zauważyła Klaudia autorytatywnie.
- Nie w tej okolicy? Trzeba było bliżej domu? - dopytywała jej koleżanka.
- Nie! Ty głupia! Trzeba było w jądra albo w krocze, wtedy by oszalał z rozkoszy, tak tu jest napisane! – wyjaśniła rzeczowo czytająca i wróciła do lektury: - „Pieszcząc kochanka językiem, możesz w pewnym momencie równocześnie bardzo ostrożnie pomasować mu palcem okolice odbytu i spróbować włożyć mu palec do pupy…”
- Fuj! – wykrzyknęły obie równocześnie marszcząc twarze w grymasy obrzydzenia.
Ale po chwili się opamiętały, przełknęły ślinę, popiły słodkim jak ulep napojem z puszki, powtórzyły sobie w głowie priorytety i wróciły do artykułu:
- „Tam właśnie, w odległości ok. 4 cm od wejścia, znajduje się jego najwrażliwszy punkt Pe, odpowiednik twojego punktu Gie.” To wszystko, co napisali. Nic z tego nie rozumiem. – zakończyła Klaudia.
- Ja też nie - przyznała Dżesika. – Na matmie było tylko o punktach A i B. I prosta P też była. A tutaj Pe to jakiś punkt w… pupie! O tym to chyba dopiero na studiach uczą! I to na medycynie!
- Niemożliwe! Musi być na to jakiś inny sposób! Przecież tyle kobiet jest ze swoimi mężami przez całe życie,
a przecież nie wszystkie skończyły medycynę! Moja mama na przykład jest z tatą odkąd się urodziłam, a przecież nie ma nawet matury! – argumentowała Klaudia.
- Może zaocznie… - rzuciła mimochodem Dżesika, ale spojrzenie koleżanki uświadomiło jej jak głupi to argument.
- Czytamy jeszcze raz! Aż zrozumiemy! – zadecydowała Klaudia.

*.*.*

Dżesika rozpięła rozporek kolegi i spróbowała wsadzić tam głowę.
- Fu! Idź się umyj najpierw! Śmierdzi jak w kiblu na Dworcu Centralnym w Warszawie! Raz tam byłam z wycieczką, ale tego fetoru nie zapomnę do końca życia – wyznała.
- PKP zmienia się dla ciebie – wyszczerzył zęby Brajan z miną zadowolonego z siebie idioty.
Dziewczyna jednak nie doceniła, że tak pięknie wyrecytował zapamiętany slogan.
- Masz iść to umyć! I to zaraz! – zarządziła.
- Ale jak to? Przecież mama nie da mi teraz wody do mycia, pytałaby dlaczego chcę się myć skoro to nie sobota. Pogna mnie ścierą, że nie będzie wody i gazu marnować na moje wymysły, bo to wszystko kosztuje pieniądze.
- To umyj zimną! - doradziła.
- Zwariowałaś, chcesz żeby mi się skurczył? - argumentował wpatrzony we własne przyrodzenie chłopak.
- Bardziej już chyba nie może... - zauważyła Dżesika, ale jej refleksja została pominięta milczeniem.
- To wy na wodzie i gazie oszczędzacie? – zdziwiła się Klaudia.
-No ba! – przyznał Brajan. – Ale to dopiero od dwóch miesięcy. Mama zbiera na nowego i-Pada, bo stary jest już wieśniacki.
- Przecież my mieszkamy na wsi! – zauważyła dziewczynka. - To jaki ma być? Miastowy?
- Ale to nie o to chodzi! – wykrzyknęli równocześnie Dżesika i Brajan, a gdy przybili już obowiązkowego żółwika, powiedziała surowo:
- Pójdziesz teraz do kuchni i umyjesz TO wodą z czajnika, na pewno coś jeszcze zostało od herbaty. Nie wypiły przecież wszystkiego.
Brajan grzecznie poszedł gdzie mu kazała, a tymczasem Klaudia nie wytrzymała i musiała zapytać:
- Byłaś z wycieczką zwiedzać kibel na dworcu? To w Warszawie nie sprzątają w toaletach?
- Z wycieczką byłam w McDonaldzie, no i do jakiegoś teatru nas zaciągnęli, ale nie pamiętam po co, to już dawno było. A do kibla na dworcu sama poszłam tuż przed pociągiem, bo mi się zachciało – wyjaśniła. - U siebie w domu to może i każdy sprząta, ja tam nie wiem. Na dworcu w kabinach niby też, bo gównem nic umazane nie było, ale zanim się weszło to odór na kilometr w przejściu podziemnym, no bo wiesz, tam trzeba płacić za szczanie dwa złote, a nie każdy te dwa złote ma, no to szczają po ścianach…
W tym momencie rozległ się wrzask Brajana z kuchni.
- Co ten idiota znowu wymodził? – westchnęła Dżesika i ruszyła w stronę kuchni, ale zderzyła się z nim w drzwiach, przez co ten wydarł się jeszcze głośniej.
- Co to za dzikie wrzaski? – z pokoju, gdzie wszystkie matki oglądały serial wystawiła głowę matka Brajana z wałkami na włosach i w dżinsowych spodenkach na chudych, opalonych nogach.
- Nic mamo, nic… zderzyłem się z Dżesiką, to wszystko! – odpowiedział pospiesznie, co zadowoliło obie strony, bo matka też wolała w spokoju malować pazury na niebiesko, a nie bachora niańczyć.
Przy mdłym blasku żyrandola Brajan pojękując wyciągnął znowu z rozporka swoją „kluskę” na oczach dziewcząt.
- Nic z tego nie będzie… - przyznał demonstrując z trudem czerwono-siny narząd, w mgnieniu oka pokrywający się białymi pęcherzami. – Boli jak cholera! Szczypie! I chyba puchnie!
- Coś ty zrobił, idioto!? – wykrzyknęła Dżesika, delikatnie dotykając palcem, ale odskoczył gwałtownie sycząc z bólu.
- Skąd mogłem wiedzieć, że w czajniku jest wrzątek?! – krzyknął z wyrzutem.
- Idź, posmaruj to masłem albo jakąś pianką, włóż do lodówki albo łotewer! – rzekła chwytając się za głowę z miną „Idź stąd!”

*.*.*

- Mamo, a po co w ogóle kobietom mężowie? – zapytała Dżesika.
Rodzicielka akurat prasowała kusą wrzosową sukienunię w asyście matki Brajana, postukującej nerwowo obcasami. Pytanie było bardzo na czasie, bo właśnie wybierała się na balety żeby znaleźć małej nowego tatusia. Zresztą, szukała tak odkąd Dżesika pamięta. Tatusia nie znalazła, za to rok temu pojawił się jej młodszy brat – Staś. Najpierw matka mówiła, że on teraz będzie mężczyzną jej życia i jedyną miłością "forever", ale po pół roku najwyraźniej doszła do wniosku, że woli trochę starszych i wróciła do poszukiwań.
- No bo wiesz, kochanie… jak by ci to wyjaśnić… mąż jest bardzo ważny, bo bez niego nie można mieć dzieci… - odpowiedziała, na ostatnich słowach ściszając wstydliwie głos.
- Ale przecież ty nie masz męża… i nigdy nie miałaś, a jednak jakimś cudem masz mnie… i Stasia! – zauważyła. – No to jak to jest z tymi mężami? Mężczyznami w ogóle - są potrzebni żeby były dzieci, czy raczej nie?
Matka trochę się zmieszała, ale zaczęła z innej beczki:
- Mężczyzna jest w rodzinie po to, żeby chodzić do pracy, zarabiać na życie, a w domu wkręcać żarówki, wbijać gwoździe, wynosić śmieci, grać z synem w piłkę… - wymieniała już śmiało i bez wstydu.
- Ale przecież ojciec Brajana tego wszystkiego nie robi, widziałam nieraz jak pani Daria sama wynosi śmieci, a pan Sebastian tylko siedzi na kanapie przed telewizorem i piwo pije. Albo wychodzi z kumplami na mecz jak dostanie zasiłek, ale nigdy nie bierze ze sobą Brajana! - odparła Dżesika i dodała jeszcze: - A ojciec Klaudii wcale nie lepszy… - ale nie zdążyła dokończyć, bo do dyskusji włączyła się matka Brajana:
- Racja! Racja! Nierób jeden! A jak wracam z roboty zmęczona to nigdy nic ciepłego nie ma ugotowane! Nawet jajecznicy szkodnik nie zrobi! Nawet zupki chińskiej! A potem jak zrobię obiad to mi mówi: pobrudziłaś gary, to sama zmywaj! A żarówki też sama wkręcam jak się przepalą! I gwoździe wbijam, bo on wiecznie pijany i tylko po paluchach się tłucze! – wyczytała z wyrzutem matka Brajana, a Dżesika znowu zmierzyła rodzicielkę pytającym wzrokiem.
- To czemu kobiety tak bardzo się starają żeby ładnie wyglądać i dobrze gotować dla facetów którzy nic nie robią, śmierdzą sikami i kupą i nawet nie podziękują za usługiwanie? – zapytała.
Oczy obu matek omal nie wyszły z orbit. Na kilkanaście sekund dosłownie zaniemówiły i znieruchomiały. A potem matka Brajana jednym ruchem wyciągnęła szpilę z koka i przeczesując palcami jasne kędziory zapytała:
- Jak wyglądam? – i nie czekając na odpowiedź zerwała się wołając: - Czekaj! Tylko zmienię bluzkę! I szpilki! Te czerwone! Zaraz wracam! Idę z tobą na te balety!
W drzwiach zderzyła się z własnym synem, który stał tam od dłuższej chwili i wszystko słyszał. Wbijał w Dżesikę wzrok pełen nienawiści.
- Ty musisz cały czas stać w przejściu? Nic dziwnego, że jesteś wiecznie poobijany, bo wszyscy na ciebie wpadają! – strofowała go matka.
- Bo on by chciał, żeby wszystkie na niego leciały…! – rzuciła kąśliwie Dżesika, ale widząc nienawistny wzrok kolegi natychmiast zamilkła.
Matka Dżesiki jakby dopiero w tym momencie się zreflektowała i krzyknęła:
- Daria!!! Czeee-kaj! Miałaś przecież pilnować dzieci jak mnie nie będzie!
Tamta zatrzymała się już na schodach i zawołała:
- To zadzwoń do swojej matki! Powiedz, że nagła sytuacja i niech przyjedzie! W końcu jak cię urodziła to teraz niech bierze odpowiedzialność!
Potem słychać było tylko stukanie obcasów na schodach, a matka Dżesiki podnosząc telefon rzekła do córki:
- Poczekasz tutaj spokojnie na babcię Mariolę, tak? A kiedy przyjdzie, to bądź grzeczna i rób wszystko jak ci babcia Mariola każe, tak? A jak wrócę, to masz już leżeć w łóżku, tak?
A gdy dziewczynka potwierdziła wszystko skinieniem głową, zaczęła gadać do telefonu:
- Mama? … No bo słuchaj, jest taka sytuacja…

*.*.*

- Zagoiło się – powiedział Brajan wymachując swoją kluską nad głowami dziewczynek.
- Co się zagoiło? – zapytała Klaudia nie odrywając oczu od tabletu.
- No… to... to co było poparzone – wyjaśnił.

- A co nas to obchodzi? – równie obojętnie zapytała Dżesika.
- Myślałem, że będziecie chciały sobie poćwiczyć… nawet się umyłem… oranżadą… trochę się klei, ale za to ładnie pachnie… - potrząsnął biodrami, bo wydawało mu się, że w ten sposób przyciągnie ich uwagę.
- Skoro tak ci się podoba, to sam możesz sobie wylizać – powiedziała Klaudia.
- Ale jak to? To przecież dziewczyny są od robienia takich rzeczy! – wykrzyknął totalnie zaskoczony odmową.
- Tak? I pewnie gotować, sprzątać i prać brudne gacie też lubią, co? – zapytała.
- Zgadza się. Przecież wszystkie dziewczyny to robią, od tego są! – powtórzył z naciskiem.
- To ciekawe – przyznała Dżesika. – A od czego są chłopcy? Od leżenia na kanapie przed telewizorem i żłopania piwska?
Już miał bezrefleksyjnie potwierdzić, ale nagle zmarszczył brwi i wypalił:
- A ciebie nienawidzę! Przez ciebie moja mama mówi, że jak tata nie znajdzie pracy i nie zacznie zarabiać to się z nim rozwiedzie. I znajdzie innego albo będzie żyła sama, bez taty, jak twoja!
Dżesika wzruszyła ramionami i prychnęła bryzgając śliną w promieniu metra.
- Pomyśl ile możesz zyskać, gdy twój ojciec odejdzie – zwróciła mu uwagę Klaudia. – Wszystko, co zarabia twoja matka będzie teraz szło tylko na ciebie i na nią, bo nie będzie musiała żywić i utrzymywać twojego ojca. A jak matka się dobrze zakręci to zmusi go jeszcze żeby część zasiłku dla bezrobotnych oddawał na ciebie jako alimenty. A jeśli będzie chciał piwko i meczyki to będzie musiał pójść do pracy.
- Ojciec nigdy nie pójdzie do pracy. Ma wstręt – usprawiedliwił od razu ojca.
- No to trudno. Nie będzie dodatkowej kasy dla ciebie ale też nie będzie piwka i meczyków. A wasza sytuacja się poprawi odkąd nie będzie na waszym garnuszku.
- Zazdrościsz mi, bo ja mam tatę a ty nie! – wypalił prosto w twarz Dżesiki jedyne, co mu przyszło do głowy.
- Takiego ojca? Jeszcze nie zwariowałam, żeby ci zazdrościć! – odpowiedziała szczerze.
Brajan zakręcił się w kółko jak zdezorientowany pies.
- Co z wami jest, dziewczyny? – jęknął rozpaczliwie coraz bardziej dając do zrozumienia, że właśnie zawalił mu się jedyny świat, w jaki wierzył. - Przecież miałyście się uczyć robić tak, żeby mężczyzna nigdy nie chciał was opuścić! Klaudia! Myślałem, że to znaczy, że chcesz być ze mną już na zawsze!
- Z tobą? – parsknęła kulawa dziewczynka. – Przecież ty będziesz dokładnie taki sam jak twój ojciec! Która by chciała z tobą być?
Znowu zakręcił się w kółko, zmilczał, przełknął ślinę i zaczął panegiryk:
- Mój ojciec jest bardzo dobrym i mądrym człowiekiem. I dba o mnie najlepiej jak potrafi, lepiej niż inni ojcowie. Mówią, że ojciec mnie nie zaszczepił, bo był pijany i nie zaprowadził mnie do przychodni. Ale to nie tak, naprawdę on to zrobił specjalnie, z troski o mnie. Gdy zachorowałem na ospę, potem na półpasiec, a potem na odrę i na grypę naraz, za każdym razem zarażałem dzieci z młodszych klas, które jeszcze nie były szczepione. I w efekcie około dwanaściorga gówniarzy zmarło, a troje straciło na trwałe słuch. Czy to nie piękne?
- A co w tym pięknego? – wzruszyły ramionami dziewczynki.
- Ano to, że ja jestem zdrowszy i silniejszy, i dzięki temu swoją bronią biologiczną wyeliminowałem z ludzkiego stada tych słabszych, przez co wzmocniłem pulę genów. Nie wiem jak wy, ale ja bym sobie nie życzył żeby moja partnerka, matka moich przyszłych dzieci, miała jakieś słabe geny i przekazywała je moim dzieciom!
Dżesika i Klaudia dusiły się ze śmiechu, ale Brajan wcale się tym nie zrażał i kontynuował:
- A po drugie to cały czas się mówi, że młodsi eliminują starszych w wyścigu do kariery, młodsi zabierają starszym pracę… no to ja wyeliminowałem kilkoro młodszych, żeby w przyszłości oni mnie nie zagrozili – zakończył triumfalnie.
- Debilu! Przecież ty nigdy nie pójdziesz do pracy! Spędzisz życie na kanapie jak twój darmozjad-ojciec! Jak wyeliminujesz młodszych to kto będzie robił na twoje zasiłki, renty i emerytury?
- Ano racja… - przyznał, ale po chwili doznał olśnienia i dodał: - Ale moja żona na pewno będzie musiała pracować, przecież na darmo w domu baby trzymać nie będę, no to ja już tak na przyszłość, z myślą o niej…

*.*.*

- To już jutro… - westchnęła matka Brajana. – Wiesz, że ja to nawet się cieszę, pójdzie już całkiem na państwowe, będą go żywić i opierać, jedna gęba do zapchania mniej. Może go tam w pierdlu nauczą kibel czyścić i na deskę nie lać.
- Co mu dajesz do pierdla? – zapytała rzeczowo przyjaciółka.
Tamta roześmiała się w głos:
- A co mam mu dać, darmozjadowi? Szczoteczkę do zębów mu dam! Prawie nową, bo jak rok temu kupiona, tak tylko raz zęby mył, brudas!
Dzieci jak zwykle bawiły się wspólnie na uboczu.
- Za co właściwie zgarnęli twojego ojca? – zapytała Dżesika.
- No wiesz, chciał skombinować trochę pieniędzy, ale się nie udało – rozłożył bezradnie ramiona, ale zaraz dodał z wigorem: - Ale tak też jest dobrze. Mama się bardzo cieszy, bo w domu będzie luźniej. Nie trzeba już będzie tyle piwa kupować i puszek sprzątać. Ja też pójdę do więzienia, tylko najpierw poczekam, aż dorosnę!

środa, 8 kwietnia 2015

Siostry Zalesianki - cz. 1.



Ani przez chwilę żaden z nas nie zastanawiał się, czyśmy przypadkiem nie zdurnieli dokumentnie, bowiem w naszym najgłębszym przekonaniu zdurnieć dokumentnie może wyłącznie osoba pełnoletnia, a do tego nam obu było jeszcze daleko. Owszem, zdarzały się nieraz tanie wygłupy, a czasem nawet celowo wariackie pozy, bo pozując na durni chcieliśmy przydać sobie dorosłości, a na wariatów – ekstrawagancji, i przez to zyskać większe zainteresowanie u płci przeciwnej. Niestety, nasze najszczersze starania i najbardziej wysublimowane gesty przegrywały w konfrontacji z matczyną ścierą i całą jej postacią, która kazała nam zaraz iść ukopać kartofli na obiad albo pomagać w skubaniu kury na rosół. Tę kurę matka polewała wrzątkiem, podobno żeby pióra lepiej odchodziły, ale te trzymały się nad wyraz dobrze, za to w całym domu śmierdziało brudnym pierzem i parzonym mięchem. Myślę, że w ten sposób matka nas sprawdzała, bo trzeba być naprawdę wariatem albo kretynem, żeby chcieć w tym uczestniczyć. Dlatego uważam, że matka nie tylko nie miała nam za złe, ale wręcz cieszyła się, że uciekaliśmy od tych kretyńskich zajęć, bo w ten sposób udowadnialiśmy, że jednak wszystkie klepki mamy równo ulokowane pod sufitem. A przecież matka, jako kochająca rodzicielka, z pewnością życzyłaby sobie dla swoich synów wszystkiego, co najlepsze, w tym, zdrowia psychicznego.
Co innego wspinanie się na topolę, rosnącą pod oknem sypialni sióstr Zalesianek, po uprzednim przeskoczeniu jednym susem półtorametrowego parkanu, to było w oczach naszych i naszych rówieśników bohaterstwem ponad miarę. I zaiste było ponad miarę, bo obie Zalesianki były brzydkie jak listopadowa zawieja, a podglądaliśmy je tylko dlatego, że jako jedyne w okolicy nie zasłaniały okien wieczorem, przed udaniem się na spoczynek. Cała wioska mówiła, że siostry albo pójdą do klasztoru, albo w staropanieństwie końca dni swoich dożyją, bo były już dobrze po czterdziestce, a żaden konkurent ani myślał zapukać z wiechciem kwiatów do drzwi dworku. I nic nie pomagało, że majątek, który pozostawił córkom papa Zaleski, organista, który dawno nad kontuarem ducha wyzionął, był znaczny. Od tej pory tylko diabeł w kościele ogonem na mszę dzwoni, a ksiądz proboszcz z życzliwości obiecywał też każdemu potencjalnemu konkurentowi Zalesianek dożywotni odpust zupełny. Niestety, nikt nie skusił się ani na majątek ani na odpust, nad czym ksiądz bardzo ubolewał, bo twierdził, że w parafii wciąż za mało jest ślubów i chrzcin. A takie pobożne niewiasty rodziłyby przecież jak królice, byle im tylko dawać nasienia. A potem to już wiadomo: komunie, bierzmowania, msze w intencji zdania do trzeciej klasy… interes by się kręcił.
No i nie mógł się ich ksiądz proboszcz nachwalić, że takie pilne, że pobożne i szczodre, że zawsze najpiękniejsze kwiaty z ogrodu na ołtarz przynoszą, a sił im Pan Bóg przecież nie poskąpił, bo tylko we dwie najświętszą figurę Madonny osiemdziesięciokilowej z dzieciątkiem po całej wiosce na ramionach w Boże Ciało obnoszą.
Wikary zdawał się podzielać zachwyt proboszcza, bo raz tośmy go nawet pod „naszą” topolą widzieli. Siedzieliśmy akurat jak zwykle na gałęzi, gdy wtem poczuliśmy, że coś od pnia rezonuje, jakby kto w niego kopał, albo, co pewniejsze, chciał się na górę prykować, ale nie wiedział, jak się dobrze nogą zaprzeć o korę. No to wychylili my ostrożnie głowy spośród liści, a ten bazyliszek (wszystko się zgadza i pasuje, bo akurat Wasilij miał na imię), krzyczy do nas po cichu, ale tak, żeby go nikt nie słyszał:
- A, to wy, chłopcy… bo ja tu przyszedłem… sobie nagietka ziela narwać… na ból zębów, bo wiem, że akurat tu w ogródku rośnie… Siostry Zalesianki o wszystkim wiedzą i pozwoliły! – zastrzegł zaraz jakby się bał, że pobiegniemy naskarżyć.
Czerwienił się przy tym i piszczał cienko jak mysz, chociaż widać było, że starał się nadać swym słowom i głosowi jak najwięcej powagi, ale nie bardzo mu wychodziło. Nawet nas nie zapytał, co robimy na drzewie, tylko zmył się czym prędzej jak niepyszny.
- Ty, przecież na ból zębów to nie nagietkiem, a szałwią się płucze – zauważyłem w swej naiwności, na co Łukasz roześmiał się pod nosem, gładząc pierwsze, nielicznie wyrastające włoski.
- Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma – skonkludował. – Wszyscy w okolicy wiedzą, że co jedna Zalesianka to brzydsza, taka widać ich rodzinna tradycja, ale co ma człowiek zrobić, jak wszystkie ładne są poza zasięgiem? Siedzieć i nic nie robić to niezdrowo i łatwo popaść w chorobę, że ze zdrowego chłopa wnet się baba zrobi.
- Też prawda – przytaknąłem i zrobiło mi się nagle strasznie żal wikarego. – To może my powinniśmy, mu pozwolić żeby co jakiś czas wlazł sobie na tę topolę zamiast nas i sobie popatrzył. Bo jak on się z tego wszystkiego już całkiem w babę przemieni, to go z roboty wyrzucą, bo chrześcijanie pod tym względem akurat bardzo staroświeccy i uważający są, mowy nie ma żeby kobitę na stanowisku księdza pozwolili utrzymać.
- Głupi ty jesteś jak baranek boży! – wykrzyknął Łukasz tak głośno, że aż z przestrachem zajrzałem do okna sióstr, czy niczego nie usłyszały.
Ale nie, klęczały przy łóżkach jak w transie odmawiając pacierze.
– Jeszcze dwa, trzy lata a stary proboszcz pójdzie na emeryturę i kto wtedy nowym proboszczem zostanie? – pytał prawie wtykając mi w oko palec wskazujący z obgryzionym paznokciem, zakończonym czarną obwódką.
- Wikary Wasilij! – zgadłem bez trudu.
- Det srajt! – potwierdził mój brat i dodał: - A wtedy to będzie miał takie frykasy i takie dupy, że my nigdy takich nawet nie zobaczymy, chyba że w telewizorze. Przecież tyle kasy, co on w każdą niedzielę na samą tacę zbiera, to zaraz sobie kupi wypasioną brykę i będzie jeździł do miasta na panny, ale takie prawdziwe, za pieniądze, że u nas takich nie ma. Tam będzie miał opalone na solarium, rozumiesz, cycki zrobione u chirurga, sterczą choćbyś je ciągnął w dół z całej siły, prędzej urwiesz niż obluzujesz. A usta, to one mają napompowane jak u ryby, wielkie, mięsiste, jak takimi ustami cię dotknie, jak weźmie do środka, to nie wiesz, czy tam na dole jesteś czy gdzie indziej. Ale po chwili się orientujesz, bo tam na dole nie mają przecież języka, a tu jak ci zacznie taka językiem dogadzać, cuda wyczyniać, to zaraz wiesz, po co baba musi tak nieustannie ozorem międlić, żeby mieć dobry trening znaczy…
- A ty skąd niby takie rzeczy wiesz? – zapytałem zdziwiony.
Łukasz uśmiechnął się chytrze.
- Od proboszcza właśnie – wyznał.
- Od proboszcza? Jak to? – zdziwiłem się jeszcze bardziej.
- Kiedyś niby to ze szczerej skruchy zapytałem, czy mogę się u niego wyspowiadać, że niby sumienie mnie dręczy i ciężko mi na duszy. Trochę się krygował, że to inna wiara, że niby ja nieochrzczony, to on nie może, ale widać było, że już ciekawość nim owładnęła i tak naprawdę to szuka tylko pretekstu żeby posłuchać, jakie to mu niby opowiem tajemnice…
- I co? – dopytywałem ciekawsko, nie dając Łukaszowi nawet nabrać powietrza.
- A ja oczywiście przyszedłem pobić go jego własną bronią – rzekł połknąwszy ślinę. – Najpierw powiedziałem, że miałem nieczyste myśli, ale wstydzę się powiedzieć dokładnie, bo w ogóle to za bardzo nie wiem co i jak, więc on już sam wszystko mi opowiedział, a ja miałem tylko odpowiadać: tak albo nie. Oczywiście cały czas potwierdzałem, bo wtedy on opowiadał mi o jeszcze zmyślniejszych pieszczotach, pozycjach i różnych wygibasach. Chłopie, ile ja się nasłuchałem… wszystkiego się dowiedziałem! A na koniec on mi mówi, że pokuty innowiercy dać nie może, ale gdyby to o jakiego parafianina chodziło, to kazałby mu na kolanach do Częstochowy pielgrzymować!
- Za same myśli?! – pokręciłem z niedowierzaniem głową.
- Za same myśli – potwierdził. – Bo wiesz, zwykłym ludziom nie wolno nawet myśleć o takich dziewczynach, bo takie dziewczyny są tylko dla księży i nikt inny nie może ich mieć.
- Dlaczego? – zdziwiłem się.
- Bo taki zwykły, biedny człowiek przeważnie jest brudny i zaniedbany, a księża by się brzydzili korzystać z dziewczyny po kimś takim jak ja czy ty, cuchnącym potem i cebulą – wyjaśniał. – Ale to nie wszystko! Biednych przeważnie nie stać też na lekarza, bo zamiast wydawać na leki wolą dać na tacę i modlić się, żeby bóg dał im zdrowie i pieniądze…
- To trochę taki hazard, no nie? Wrzucasz ostatni grosz w nadziei na główną wygraną, a prawdopodobieństwo, że ona wypadnie jest równe zeru! – wtrąciłem dumny z domniemania własnej elokwencji. - Ale ty i tak wrzucasz, choć nie masz już ani na leki, ani na mydło, ani nawet na chleb, ale wciąż masz nadzieję i wiarę, bo słyszałeś, że ktoś kiedyś gdzieś wiele wygrał, więc liczysz na to, że może tym razem, że każda kolejna moneta zwiększa prawdopodobieństwo i zbliża cię do wygranej… no i zwyczajnie szkoda ci tego, co już zainwestowałeś, więc brniesz dalej niezmordowanie…
- Mniej-więcej tak, ale nie o tym chciałem teraz mówić – brat przerwał mój nagły słowotok i wrócił do przerwanego wątku. – Chodzi o to, że jak człowieka nie stać na jedzenie, mydło i lekarstwa, to taki ktoś na mur-beton musi być brudny i chory. I jeśli ten chory brudas pójdzie ze swoim brudem i chorobą do dziewczyny, to ją pobrudzi i zarazi, a ona potem zarazi i pobrudzi księdza, a ksiądz przeniesie zarazki za rękach z opłatkami i wodą święconą do wszystkich wiernych, do całej parafii, na cały kraj. Dlatego, dla bezpieczeństwa epidemiologicznego całego narodu, takie myślenie trzeba srogo karać, żeby się któremu za wiele nie wydawało i żeby nawet nie myślał pchać brudnych łap, gdzie go nie chcą. Dlatego wszyscy muszą żyć w czystości, żeby nie zarażać księży.
- A małe dzieci? Księża przecież bardzo lubią małe dzieci! – zauważyłem. – Nawet w ich piśmie napisali: Nie zabraniajcie dzieciom przychodzić do mnie…
- Oczywiście – potwierdził Łukasz. – Bo dzieci mają jeszcze młode, silne i zdrowe organizmy, za wcześnie dla nich żeby się zarazić i rozchorować, nawet jeśli mają nieczystą matkę i ojca-capa. To dlatego, ze strachu przed chorobą i śmiercią, tak chwalą dzieci i dziewice, że są zawsze czyste i niewinne, bo niczym ich nie zarażą.
Zamilkłem w zadumie i pokiwałem twierdząco głową na znak, że wszystko zrozumiałem. Ale jedno wciąż nie dawało i spokoju:
- Ciekawe ile pieniędzy zbiera co tydzień na tacę taki ksiądz, powiedzmy, w takiej parafii jak ta? – zapytałem.
- W chuj dużo zbiera – odparł rzeczowo Łukasz. – A dolicz sobie do tego śluby, pogrzeby, chrzciny, odnowienia przyrzeczeń ślubu, msze w intencji duszy zmarłego albo żeby zupa nie była za słona… a na tych wszystkich imprezach też wystawiają tacę, za mało im to, co wzięli od klienta w cenniku „co łaska”… To jak myślisz, ile ci wyjdzie?
- W chuj! – podchwyciłem, ale Łukasz pokiwał przecząco głową.
Jak zwykle musiał być „mądrzejszy”.
- Miesięcznie to ci, kochany, wyjdzie pierdyliard! A te gnidy jeszcze płaczą, że dach przecieka, że organów nie ma za co rozbudować, albo trzeba postawić figurę papieża, koniecznie większą i bardziej toporną niż w sąsiedniej parafii! – perorował.
- A tak! Raz to nawet same Zalesianki zrobiły piknik ze zbieraniem pieniędzy na pomnik! - przypomniałem sobie.
- No widzisz, a przecież na takie cele mają fundusz kościelny, wiedziałeś o tym? – pytanie było oczywiście retoryczne, nie zdążyłbym wtrącić ani jednego słowa, bo zaraz gadał dalej: - A wiesz, że ten fundusz kościelny to z naszych podatków? Każdy jeden obywatel dokłada się do tego funduszu ze swoich podatków?
- Pieprzysz! – krzyknąłem oburzony, bo tego było już za wiele. Łukasz zwyczajnie łgał, a potem będzie się ze mnie śmiał w żywe oczy czy za plecami, że dałem się nabrać. Tak sobie myślałem. Ale Łukasz tylko wymownie postukał się w czoło. Zwyczajnie sobie kpił.
– Tak? A ty niby skąd to wiesz, że się mądrzysz? – zapytałem.
- Bo olej w głowie trzeba mieć, gazety czytać, wiadomości oglądać, myśleć – mądrzył się bezczelnie wiercąc na gałęzi. – Weź sobie poczytaj, to będziesz wiedział, każdy obywatel, statystycznie, płaci co miesiąc ze swoich podatków sześćdziesiąt trzy złote na fundusz kościelny. Przez rok uzbiera się jakieś siedem stów, a to jest średnia pensja kasjerki zatrudnionej na trzy czwarte etatu…
- Statystycznie to jak facet idzie z psem na spacer to obaj mają po trzy nogi – chciałem go zgasić sucharem starym jak węgiel, ale on bezczelnie podchwycił:
- Tak jest! Bo nasz „kochany” rząd bazuje na wyssanych z palca statystykach, według których wychodzi im, że dziewięćdziesiąt siedem procent Polaków to katolicy i dlatego podatkiem obciążyli wszystkich: Żydów, ateistów, agnostyków, buddystów… I nasza matka z ojcem też płacą na kościół katolicki, chociaż w życiu żadne z nich nie przestąpiło progu ich świątyni, a i my nie przestąpimy, ani nasze dzieci, ani wnuki…
- Czekaj! – powiedziałem. – No to policzmy, ile to będzie, z samej tylko tacy!
Wyciągnąłem prawą rękę, żeby liczyć na palcach rodziny, które co niedziela dają na tacę.
- Pagurscy, Pietrzykowie, Butorowscy… Kowalczyki, Kaźmierscy, Rzodkiewicze… - zacząłem wymieniać w kolejności rozmieszczenia chałup. - Pokropscy, Bielińscy, Maślanki, Żabowski…
- Żabowskiego nie licz, to ateista! – upomniał mnie Łukasz, więc wyprostowałem na powrót jeden palec.
I tak miałem już naliczonych dziewięć rodzin, a to był dopiero początek. Rachowałem, więc dalej:
- Mianowscy, Jerominy, Marchlewicze… Popielarze, Zakrzewscy, Zaręby… Dąbrowscy, Zaborosie, Parzuchowscy…
- Parzuchowskich też nie licz! – wtrącił się znowu mądrala.
Obrzydło mi to jego dogadywanie. Dwa lata dłużej ode mnie kluski z mlekiem zjadał to już mu się wydawało, że wszystkie rozumy z tymi kluskami pozjadał.
- Ja wiem, że Parzuchowscy do kościoła nie chodzą – powiedziałem. – Ale gdybym to ja był proboszczem, wnet znalazłbym sposób żeby zaczęli chodzić i na tacę dawać.
- Ech, ty pazerny! – westchnął. – Tak się kłócisz, jakby to naprawdę kiedyś miało być twoje!
- A tak! – wykrzyknąłem odważnie. – Bo nie pozwolę, nawet teoretycznie, żeby przez zatwardziałość serc ludzkich słudze bożemu chleb od ust odejmowali! Ja bym był dobrym księdzem! Tak dobrym, że jeszcze za zaległe lata w zębach by mi przynieśli!
Łukasz pokiwał głową z niedowierzaniem.
- Ty się młody naprawdę na księdza nadajesz: swojego nie dasz, a i cudze zębami i pazurami wyszarpiesz… - przyznał z podziwem.
- A co?! – wyprężyłem dumnie pierś, ciesząc się, że wreszcie to ja wygrałem w dyskusji.
- No to wbij sobie do tego pazernego, księżowskiego łba, że choćbyś Parzuchowskich straszył ogniami piekielnymi to i tak nic nie wskórasz! – oświadczył nagle. – Parzuchowscy mają syna w szkole katolickiej, za samo czesne zapłacili przez dwa lata tyle, co cała wioska na tacę daje, zapożyczyli się na pewno po uszy, a to dopiero półmetek! A choćby i jakimś cudem mieli jeszcze skitrane jakieś pieniądze, bo przez te dwa lata tak z nich wyciskali, że sami do prostego wniosku doszli, że żadnego Boga nie ma, skoro nawet księża wierzą tylko w pieniądze!
Trochę się zmartwiłem przegraną mimo walki, ale jakiś wewnętrzny głos kazał mi wrócić do rachunków. Wyliczałem dalej:
- Brzozowscy, Ogrodowczyki, Sitki… Lipińscy, Pawlaki, Zawistowscy… Rosenfeldowie…
- Rosenfeldów nie licz, ty idioto! Przecież to my! – wykrzyknął znowu już poważnie zirytowany Łukasz.
- A dlaczego niby mam nie liczyć? – zaprotestowałem znowu. – Ojciec z matką co prawda, nie chodzą, to ich nie liczę, ale ciotka Pelagia przecież co niedziela chodzi i zawsze ze sobą pięć złotych bierze. Albo i więcej.
- Dałbyś spokój! Przecież wszyscy we wiosce wiedzą, że ciotka Pelagia to wariatka, nie odróżniłaby synagogi od meczetu! – załamywał ręce.
- Ale na tacę daje regularnie! Liczę!
Łukasz westchnął zrezygnowany, a ja wymieniałem dalej:
- Zembrzuscy, Kocięby, Czerwińscy… Lichnowscy, Adamscy, Pomascy… Majewscy, Ciastonie, Lipki…
- O, Lipków to możesz nawet dwa razy policzyć! – przerwał mi znowu Łukasz, co mnie bardzo zaskoczyło, bo tym razem przerwał mi życzliwie.
- A niby czemu Lipków miałbym policzyć podwójnie? – nie rozumiałem.
- No przecież oboje tacy pobożni i oboje pracują – wyjaśnił. – Na pewno każde z nich z osobna na tacę daje!
- E-tam, czworo dzieci mają, nie stać ich! – powątpiewałem.
- I to ma być ksiądz?! Już byś im popuścił tylko dlatego, że bachory są?! – szydził mój brat. – Mają dzieci, ale chude, blade i kiepsko ubrane, gołym okiem widać, że od ust odejmują i stare szmaty przeszywają z brata na siostrę, żeby więcej na tacę dać, licz podwójnie! A za rok-dwa, jak te starsze do roboty pójdą, będzie trzeba poczwórnie liczyć!
Policzyłem podwójnie tę świętą rodzinę. I ogarnęła mnie zaduma.
- Ty, a jak myślisz, co by powiedziała matka, gdyby się dowiedziała, że ja chcę księdzem zostać? – zapytałem.
- Nic by nie powiedziała, tylko by się ucieszyła! – roześmiał się Łukasz, odpowiadając nagle, bez namysłu.
- Ale jak to? I skąd ty możesz wiedzieć takie rzeczy? – obruszyłem się.
- A stąd, geniuszu, że sam już dawno wpadłem na ten genialny pomysł i nie omieszkałem oznajmić tego naszej rodzicielce – przyznał się.
- I co?! Co powiedziała? – umierałem z ciekawości.
- Najpierw powiedziała: Zawsze wiedziałam, że jesteś darmozjadem to i nie dziwota, że darmozjadem do końca życia chcesz pozostać! A potem dodała: tylko sobie nie myśl, że się mnie tak łatwo pozbędziesz! Jak już na ciepłej parafii osiądziesz, to dla mnie ma się tam znaleźć na plebanii przestronny pokój z wiktem i opierunkiem! I sama ci gosposię wybiorę, żeby mnie żadna ladacznica ani stara baba koślawa się nie krzątała, bo moja synowa ma być w sam raz zgrabna, nie za gruba, nie za chuda, a przede wszystkim robotna i nie bardzo pyskata! A jak mi się na to nie zgodzisz, to na dalszą edukację grosza nie dam! - Tak powiedziała.
Pokiwałem głową z podziwem nad przemyślnością i sprytem naszej rodzicielki.
- Trzeba przyznać, że matka też by się świetnie na katoliczkę nadawała – uśmiechnąłem się. – Chcecie księdza, to musicie przyjąć też jego matkę - sprytnie, zupełnie jak z tym ich Jezusem i Matką Boską - Królową Polski… Ale zaraz, zaraz, przecież księżowa gosposia nie jest nigdy żoną księdza, bo oni w ogóle oficjalnych żon mieć nie mogą – zauważyłem.
- Oficjalnych, nie, ale sam wiesz, jak jest, natury nie oszukasz, a niektóre laski jak tylko widzą, że ksiądz, to same się pchają do łóżka, że opędzić się nie sposób, chociaż zwykłym „cywilom” to nawet zagadać do siebie nie pozwolą… - westchnął tak, jakby kryła się za tym jakaś niewesoła historia.
- No właśnie, to dlaczego wikary zamiast korzystać z tego urodzaju, próbuje z nami, gówniarzami, konkurować o podglądanie brzydkich jak noc, Zalesianek? – zapytałem.
- A bo widzisz, problem właśnie w tym, że one, te dziewczyny, nie rozumieją własnej wiary. Zresztą chłopaki, cywile, też w ząb nie rozumieją. – stwierdził rzeczowo i zaczął wyjaśniać: - No bo przecież przykładem dla nich wszystkich powinna być święta rodzina. A to znaczy, że jeśli dziewczyna nagle zajdzie w ciążę nie wiadomo z kim, na przykład z księdzem, to zamiast paplać o tym na prawo i lewo, podrywać autorytet sługi bożego, rzucać oskarżenia, kalumnie i żądać żeby służbę Bogu porzucił, powinna natychmiast wyjść za mąż za swojego chłopca, albo jakiegokolwiek innego chłopca. Zaś jej chłopiec, a z braku tegoż, jakikolwiek chłopiec, który jest najbliżej, byle nie żonaty, powinien natychmiast uznać to dziecko za cud niepokalanego poczęcia i być szczęśliwy mogąc być przybranym ojcem syna bożego. Ale oni tego niestety nie robią, dlatego księża muszą albo lepiej ich nauczać o zasadach wiary i naśladowaniu świętej rodziny, albo bardzo uważać i nie dać się złapać na niepokalanym poczęciu…
Nic nie odpowiedziałem, bo oto okno w sypialni sióstr Zalesianek rozbłysło cieplejszym światłem, co
oznaczało, że skończyły pacierze, zapaliły lampki nocne i zaczęły się rozbierać. Patrzyliśmy jak bez cienia kobiecego wdzięku synchronicznie zrzucały grube, wełniane spódnice, filcowe serdaki i swetry, domowe pantofle podbite baranim kożuszkiem, potem grube rajstopy z prążkowanej tkaniny, i zwykłe, białe, bawełniane majtki. Patrząc na czarne włoski na łydkach i cienkie, jasnoczerwone ślady po gumce od majtek na przywiędłej skórze samiczych brzuchów zastanawialiśmy się, jak by to było, gdyby te ciała były choć trochę młodsze, chociaż odrobinę bardziej pociągające…
Nim zdążyliśmy dojść do jakichkolwiek sensownych wniosków, siostry były ubrane w grube koszule nocne, długie do samej ziemi i zapięte pod samą szyję. Przed zgaszeniem lampki nocnej, już w łóżkach, równocześnie wykonywały jeszcze znak krzyża. Potem jak zawsze zgasło światło.

CDN.