(czyli po owocach ich poznacie)
opowiadanie inspirowane tekstem Jule Ross pod tym samym tytułem: http://surrjule.blogspot.com/2015/10/o-joasi-co-nie-chciaa-zyda.html
W chwili, kiedy ją poznajemy, Jutka nie była jeszcze Joanną.
Była za to trzynastą córką rabina i jego wielkim problemem, bo wszyscy w całym
miasteczku mówili, że dziewczyna, choć niebrzydka i całkiem gospodarna, nigdy
nie znajdzie męża. A miejscowi kawalerowie, czy raczej ich ojcowie, posłusznie
nie słali swatów do najmłodszej rabinówny, choć ta dawno skończyła dwadzieścia
pięć wiosen.
Jutka jako feministka nie tylko nic sobie z tego nie robiła,
ale ku rozpaczy rodziców wręcz otwarcie okazywała pogardę dla rodzaju męskiego,
czym jej i tak nikłe szanse na zamążpójście topniały jak lód w szklance whiskey
na karaibskiej plaży.
Ale nie to było najbardziej oburzające.
Jedynym, który otwarcie okazywał zainteresowanie jej
względami był przystojny Daniel, żigolak o nieco świdrujących oczach, za to
zawsze odziany w eleganckie spodnie z kantem ostrym jak paznokieć rabina na
obrzezanie. Jutka pozwalała mu na przejawy bufonady takie jak sms-y treści:
„dzień dobry, kłaniam się nisko, jestem ostatnio trochę zajęty, ale może znajdę
dla Pani czas w przyszłości, obiecuję.” Za każdym razem po otrzymaniu takiej
wiadomości ustawiała sobie przypomnienie żeby odpowiedzieć dopiero za kilka
godzin, a w skrajnych przypadkach nawet na drugi dzień. Dzięki temu frajer był
przekonany, że przez cały ten czas nieustannie rozmyślała o nim, a w jej duszy
kotłowały się sprzeczne namiętności. Najchętniej układała odpowiedzi
egzaltowane i sprzeczne wewnętrznie, dzięki czemu konsekwentnie podtrzymywała
wizerunek słodkiej idiotki. Ot, takie: „Chciałabym, ale boję się” i „wcale nie
jestem taka łatwa, ale wścieknę się jak przestaniesz mnie nachalnie nagabywać”.
Tym razem nie było inaczej. Po ośmiu godzinach przerwy wystukała na
klawiaturze: "Nie chcę się z Panem spotykać. Dobrze Pan wie dlaczego.
Proszę więcej nie pisać i nie dzwonić. Zresztą to urocze jak mnie Pan
prowokuje." I już zaśmiewała się niemalże empatycznie wyobrażając sobie
ból w jego stwardniałych do niemożliwości jądrach. Aby przypadkiem jego
narzeczona Małka, nie zlitowała się nad nim od tyłu, czy też manualnie,
natychmiast do niej zadzwoniła oznajmiając, że zna nowy, rewelacyjny przepis na
koszer-szarlotkę i że zaraz do niej wpadnie z pełnym koszem jabłek. „Zapomniała”
dodać, że wszystkie jabłka są konsekwentnie robaczywe, a duża ilość cynamonu, goździków
i kardamonu, pełni tu nie tyle funkcje smakowe, co stanowi perfidny kamuflaż.
Ale to też jeszcze nie był najbardziej oburzający rys w
zachowaniu Jutki.
Najbardziej oburzające było to, że pewnego wieczoru, akurat,
gdy dopalała się świeca szabasowa, oznajmiła rodzicom, że sama im przedstawi
swojego narzeczonego i że stanie się to dokładnie za tydzień, podczas kolacji,
gdy już wrócą z synagogi.
Miejsce coszabasowej modlitwy było tak naprawdę ciasnym
mieszkaniem o odrapanych ścianach nieudolnie zakrytych pełną PRL-owskiego szyku
tapetą w kolorze piwa solidnie przefiltrowanego przez nerki. To skromne
mieszkanie, zwane przez przedstawicieli narodu wybranego szumnie „synagogą”,
miało się tego wieczoru stać mieszkaniem Ducha Świętego. Powiecie pewnie,
zresztą całkiem słusznie, iż Żydzi nie wierzą w istnienie Ducha Świętego. To
prawda. Ale prawdą jest również, że ludzie uwierzą we wszystkie „cuda”, które
im pokażecie na własne oczy. A to dlatego, że ludzie chcą wierzyć w cuda. A
czasami tylko za bardzo wierzą własnym oczom. I Żydzi nie różnią się pod tym
względem wcale od przedstawicieli innych nacji.
Wśród licznie zgromadzonych rabinów przewodził ojciec Jutki.
Pokrzykiwali głośno, jak to mieli w zwyczaju. Młodzież nie miała tego w
zwyczaju, dlatego pokrzykiwała ciszej. Duch schodził po tapetach w kolorze piwa
i ostatecznie pojawił się na ołtarzu w formie truskawki - dużej, czerwonej i
błyszczącej jak żołądź pozbawiony napletka. Czy ktoś go widział tak dokładnie
jak Daniel? Nasz uroczy prorok, wieszcz i publiczny ekspiator?
Zapewne Daniel z racji szczupłej postury i wysokiego wzrostu
był najbardziej predestynowany by dojrzeć wyraźnie tak jeden, jak i drugiego.
Miał jednak wiele uwag. Podczas gdy święta truskawka pośród hołdów i antyfon
unosiła się z powrotem do nieba, on mamrotał pod nosem, że całe przedsięwzięcie
było źle skonstruowane i że truskawka w formie Ducha świętego (a może i odwrotnie),
ukazała się na ich oczach tylko dlatego, że Duch Święty za wszelką cenę chciał
uniknąć okrutnego „innego wcielenia”. Ale nikt go już nie słuchał. Młodzież i
kobiety, a za nimi też starsi, już opuszczali „synagogę” skupieni raczej na
oczekujących ich szabasowych przysmakach niż na świeżo wniebowstąpionej
truskawce.
Za ojcem Jutki podążała z babińca matka, wreszcie ona sama,
i dopiero wtedy, jej wybranek, który grzecznie przepuścił wszystkich w progu i
podążał za narzeczoną i teściami in spe w przyzwoitej odległości. Gdy
zatrzymali się przy bramie zwolnił nawet kroku żeby przyspieszyć dopiero, gdy
rodzina przejdzie przez próg, by zdążyć złapać drzwi kamienicy nim się
zatrzasną.
Przy stole szabasowym w blasku świec Jan, narzeczony in spe,
wzniósł ręce do nieba, zasłoniętego sufitem, dachem i trzema piętrami
kamienicy. Tym razem nikt nie pokrzykiwał, więc Jan musiał nadrabiać sam, wydając
z siebie wielooktawowe zawodzenie. Gdy z sufitu ponownie zstąpiła truskawka,
taka sama jak w synagodze, mame padła na kolana, a tate odruchowo zaczął się
kiwać jak podczas modlitwy, a gdy wyfrunęła przez okno, niewątpliwie celem
rychłego wniebowstąpienia, rabin natychmiast zgodził się na zaręczyny,
przekonany, że ma przed sobą mesjasza. Tydzień później osobiście udzielał im ślubu
pod baldachimem.
- Powiedz mi jeszcze raz, kim ty właściwie jesteś, bo znowu
zapomniałam – poprosiła Jutka pewnego wieczoru, gdy już od tygodnia legalnie
dzielili łoże.
- Fenicjaninem – odpowiedział. – Nie dziwię się, że tak
trudno to zapamiętać. Nie pisze się o nas na pierwszych stronach gazet.
- No właśnie – przyznała. – Zawsze mi się wydawało, że
Fenicjanie dawno wyginęli. Wynaleźli pieniądze i wyginęli.
- I bardzo dobrze ci się wydawało – roześmiał się. – Moi przodkowie
od ponad dwóch tysięcy lat starają się, żeby tak właśnie o nas myślano. Dzięki
temu mamy święty spokój: nikt nie prowadzi z nami wojen, nie próbuje nas
zgładzić ani zagarnąć naszych majątków, jak to było w przypadku was, Żydów. A
przecież też mieliśmy semickie korzenie…
- Semickie? Nie wyglądasz jak Semita! Jesteś przecież
blondynem! – przerwała mu.
- Ach, to… - roześmiał się. – Etnicznie jesteśmy rzeczywiście
„kundlami”, ale właśnie dzięki temu jesteśmy tak zdrowi i płodni. Ale etnos się
nie liczy, ważny jest duch narodu, a ten miewa się dobrze, bo nikt go nie
wywleka, nie opluwa, nie szarga na sztandarach wojennych i nie umniejsza jego
znaczenia zestawiając z symbolami religijnymi. Zresztą, na symbolach
religijnych moja rodzina zna się najlepiej, od tysiącleci…
- No właśnie, nie boisz się, że kiedyś się wyda? – zapytała z
przejęciem i prawdziwą troską.
Uśmiechnął się i jednym ruchem dłoni „wyczarował” gumową
truskawkę, która zstąpiła wprost na kołdrę z sufitu. Pocałował małżonkę w
czoło.
- Moi przodkowie doskonalili się w tym od tysięcy lat i
nigdy się nie wydało. Ani z ognistymi językami, ani z gołębicą, ani nawet z
płonącym krzakiem. Nikomu nawet do głowy nie przyszło, że to zwykła lipa –
zapewnił.
Jutka uspokoiła się i przestała odruchowo rozkopywać kołdrę.
- Wiesz, właściwie to nigdy nie lubiłam mojego imienia – rzekła
wreszcie. – Jest takie ostentacyjne, od razu wskazuje nie tylko na pochodzenie,
ale i na wyznanie. Postanowiłam zmienić imię. Od dzisiaj jestem Joanną.
- Jak Joanna d’Arc? – zapytał.
Rozpoznała ten jego wzrok, niby poważny, a w gruncie rzeczy prześmiewczy.
- Nie mów tylko, że w Dziewicy Orleańskiej twoi przodkowie
również maczali palce! – zawołała karcącym tonem.
- No przecież nie mówię! – zapewnił Jan, ale wciąż tak samo
się uśmiechał.