Dymiący Krzew


Utwór ten dedykuję mojej mamie
Bo dziad(k)owi Janowi – to już nie!


„Wódka się skończyła, piwo w zasadzie też, czym by tu zęby umyć??? Właściwie to na mecie sprzedają wódę całodobowo i nie jest wcale daleko. Można by nawet rowerem podjechać. Kto by tam łapał za jazdę po pijaku na tej wsi o tej porze?”

Pomimo tak szumnie przeprowadzonego rozumowania Jan zaniechał ambitnych przedsięwzięć i w iście barbarzyński sposób udał się na spoczynek, oczyszczając uprzednio aparat gębowy w sposób analogowy – szczotką i pastą.

Nazajutrz od rana przemierzał dobrze znaną okolicę, lecz już koło południa jego uwagę przykuło coś niezwykłego. Z rozłożystego krzaka czarnego, (choć kwitnącego na biało), bzu na skraju pastwiska, pośród lucerny, na przecięciu linii ulicy i rwącego nurtu Seracza[1], rozchodziły się liczne niebieskawe smużki śmierdzącego dymu, tworząc wokół całkiem pokaźny obłoczek. Dym! Dymiący krzew!

„Nie ma dymu bez ognia!” – pomyślał Jan i na wszelki wypadek drgnął. Wtedy z samego środka krzewu dał się słyszeć stłumiony szept, jakieś szmery, a potem nawet całkiem wyraźny, choć miękki i łagodny, i jakby dziecięco niewinny głos:

- Nie zbliżaj się tu! Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią
świętą…
Jan na wszelki wypadek drgnął po raz drugi. A potem jął impulsywnie odpinać i zrzucać skórzane, cośkolwiek już sfatygowane trepki, chyba przez zbytnią łaskawość jeno, nazwane szumnie sandałami.

A potem upadł na kolana. Tak na środku drogi. No cóż, wstyd – nie wstyd, a niech się ludzie dziwują – nie każdy i nie codziennie doświadcza Łaski Objawienia.

Jak długo trwał tak w niemej adoracji i jak potem wrócił do domu – tego nie pamiętał. Pamiętał jednak, że usłyszał jeszcze wiele świętych i natchnionych słów tak, że nawet na drugi dzień, po otrzeźwieniu, był pewien, że jego wizja była szczerym darem niebios, nie zaś przywidzeniem czy snem płochym.

Fot. z archiwum parafii pw. św. Rodziny w Mławie
Coraz częściej zastanawiał się, dlaczego to akurat on został wybrany, aby dostąpić Łaski Objawienia. Nie był przecież ani najmądrzejszy ani najbardziej pobożny w mieście. Lecz przecież prawdą jest, że nawet Pan Nasz narodziwszy się w lichej stajence betlejemskiej wpierw dał się poznać prostaczkom, a dopiero potem pokłon trzech króli, czy też mędrców przyjął. Z czasem w jego umyśle zaczęło się krystalizować przekonanie, że święta wizja stała się jego udziałem nie bez powodu, że dostępując Łaski został wybrany nie tylko żeby zbliżyć się do zbawienia poprzez odmianę swojej indywidualnej drogi życiowej, ale też, żeby i innym pomóc zbliżyć się do świętości.

Dokonał szczerego rachunku sumienia, stanął w prawdzie Światła Bożego i ujrzał swą duszę taką, jaką ona była – ze wszystkimi wadami i ułomnościami.

Lubił sobie wypić spirytusu z soczkiem i raczej sobie nie żałował – tak brzmiała diagnoza, z której wyspowiadał się wprzódy samemu sobie, a potem proboszczowi w swojej parafii. Kapłan oczywiście ucieszył się z powrotu zbłąkanej owieczki na łono kościoła, pogładził ją po wyliniałej już nieco, wełnie stwierdzając, iż choć może licha to derka, ale na jakieś strzyżonko jeszcze się zda. Rzekł, zatem zaradczo:

- Nie mogę, synu negować, iż absolutnie dostąpiłeś Łaski Objawienia. Niezbadane są ścieżki naszego Pana. Jednakże skoro już zostałeś wybrany i właściwie odczytałeś intencje znaków, udając się do Bożej świątyni, powinieneś skorzystać z Łaski Nawrócenia dla siebie i innych, doświadczając jej z całą mocą w Łasce Uświęcającej.

- Ale jak to uczynić, ojcze duchowny, doradź mi, bo chyba mnie te wątpliwości zagryzą… – zaskomlał Jan, na co duszpasterz odrzekł:

- Oddaj się ascezie, a z oszczędności swoich ufunduj nową świątynię i postaw ją na tej Świętej Ziemi, gdzieś objawienia dostąpił, miejsce to jest bowiem wybrane przez Pana Naszego, a z ziemi tej świętej Łaski spłynąć mogą na cały Lud Boży.

I uwierzył Jan gorąco w słowa proboszcza, tym bardziej, że głos z dymiącego krzewu też
Fot. z archiwum parafii pw. św. Rodziny w Mławie 
mu powiedział, że ziemia tamtejsza jakaś bardziej święta jest od pozostałych i nawet trepki zdejmować kazał.

I wyrzekł się Jan spirytusu z soczkiem, podgrzewanego na piecu, wyrzekł się wszelkich rozkoszy podniebienia, i sprzedał rower, i krowy mleczne, i o chlebie i wodzie do końca swych dni pościć ślubował, i pracował od świtu do nocy, a nawet i w sobotę (bo w niedzielę nie mógł, bo to dzień święty, kiedy Pana z radością sławić trzeba i na mszę chodzić). I pożyczkę pod hipotekę domu wziął, i zadłużył siebie i całą swoją rodzinę do siódmego pokolenia. I każdy grosz, który zaoszczędził, zarobił, albo od bliźnich wycyganił[2], wszystko to składał i przeznaczał na budowę nowego Domu Pańskiego.

Wysechł chłopina na wiór, ale nim ducha wyzionął, zdążyli jeszcze wylać fundamenty pod budowę świątyni Pana tam, gdzie On sam przemawiał do Jana z Dymiącego Krzewu czarnego bzu. I umierał Jan szczęśliwy, bo wiedział, że za wszystkie te lata ciężkiej pracy, postów i wyrzeczeń, Pan, który przemawiał do niego ciepłym i łagodnym głosem, przyjmie go teraz wprost do swego królestwa.



***



Marysia, Hania, Witek, Jurek, Andrzej i Bożenka trochę żałowali, że na placu pomiędzy Seraczem a ulicą wybudowali kościół.[3] Rósł tam kiedyś taki niezwykle rozłożysty krzew czarnego bzu, w którym mogła się swobodnie ukryć cała szóstka, a do tego było jeszcze na tyle przestronnie, że z powodzeniem mogli tam palić papierosy, podbierane rodzicom, na wszystkie sześć gardeł jednocześnie.

Ich ostatnia wizyta pośród krzaka przebiegała się w nieco nerwowej atmosferze. Zerwali się z matmy żeby uczyć się katechizmu do pierwszej komunii.

Bardzo im na tym zależało, bo wiedzieli, że jeżeli nie zostaną dopuszczeni, o obiecanych przez rodziców rowerach, zegarkach i innych prezentach mogą tylko pomarzyć.

Najbardziej zdeterminowany był Jurek. Już trzy razy ksiądz nie dopuścił go do sakramentu, więc tym razem robił wszystko, żeby tylko zdać konieczny egzamin. Na każde pytanie odpowiadał głośno, wyraźnie, dając wyraz swojego przejęcia i zaangażowania. Pociągał przy tym ojcowego papierosa za dwóch, zapijał do tego nie wiadomo skąd zdobytym, piwem, o którym Marysia i inne dziewczynki mówiły, że im śmierdzi, ale głos miał najsilniejszy i najbardziej donośny z całej szóstki.

Marysia z papierosem w jednej, a książką do religii w drugiej ręce, odpytywała przyjaciół z pytań z katechizmu:

- Co to jest… Łaska Uświęcająca… Bożena!? – wyznaczyła kolejną odpowiadającą.

- Oj, Mańka, przestań już nudzić! – zbuntowała się Bożenka, wypuszczając kłęby dymu. – Przeczytałabyś lepiej ostatnią katechezę, bo z tego też przecież będzie pytał.

- A co tam było ostatnio? – zainteresowała się Hania

- O Mojżeszu… i palącym się krzaku… czy jakoś tak – wyrwał się Jurek.

Fot. z archiwum parafii pw. św. Rodziny w Mławie
- O gorejącym krzewie, ty debilu! – poprawił go Witek.

- Ale ja już nie będę czytać, bo mnie się nie chce, niech teraz Jurek czyta, przynajmniej będzie głośno i wyraźnie.
- Ale nie od początku, bo to nudne jest, zacznij tam, gdzie coś się zaczyna dziać – włączył się piegowaty Andrzejek. – Czytaj od tego fragmentu jak Bóg zaczyna mówić do Mojżesza.

- Dobra, a gdzie to jest? – zapytał Jurek, a gdy już wskazali mu w książce odpowiedni akapit, omal nie podpalając książki ognistym papierosem, Jurek ozwał się donośnym głosem:



- Nie zbliżaj się tu! Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą…[4]




[1] Seracz (wg oficjalnych definicji) – niewielka rzeka (struga) dorzecza Narwi, lewy dopływ Mławki, o długości ok. 12 km. Źródła rzeki Seracz znajdują się w północno-wschodniej części miasta Mława i płynie w kierunku południowo-zachodnim. Przepływa przez centralną część miasta, okrążając od Wschodu śródmieście, na jej trasie znajdują się miejscowości: Wiśniewko, Wojnówka i Głużek, po czym rzeka wpada do rzeki Mławki.

W pamięci lokalnej ludności zachowała się pamięć o niezwykle zdeterminowanym osobniku, któremu pomimo realnie niesprzyjających warunków i okoliczności (nie był to okres powodziowego wzbierania wód), udało się utopić w nurcie Seracza.

W skład wód wchodzą ścieki z okolicznych gospodarstw i zakładów przemysłowych, a nawet szpitali, stąd nurt rzeki jest o tyle rwący, że szarpie głównie zmysł powonienia.

(Wszystkie przypisy pochodzą od autorki.)

[2] Ludność narodowości romskiej mieszka tam po dziś dzień.

[3] Mowa o kościele parafialnym pw. Świętej Rodziny w Mławie przy ul. Kard S. Wyszyńskiego.

[4] Autorka nie upiera się, że przedstawiona powyżej wersja wydarzeń jest jedyną wiarygodną, niemniej jednak nie ma żadnych przesłanek, aby uważać, że sprawa miała zgoła inny przebieg.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz