Pisanie poezji to regularny gwałt na własnej istocie – ludzkiej.
Nie wiadomo, czy ten ofiarny wysiłek jest komukolwiek potrzebny, wiadomo
natomiast, że absolutnie się nie opłaci. Wiadomo też, że brutalny gwałt na
własnej istocie duchowej nie sprawia takiej samej przyjemności jak klasyczny
samogwałt.
Poeta odłożył długopisy i papiery, zapalił papierosa i wyszedł
ze swej pustelni na wzgórzu, skąd roztaczał się widok na leżące w dole miasto.
Nisko nad horyzontem przeleciała siostra Jajonna, ta od anielskich genitaliów, które
widziała pod lśniąco białą szatą w momencie objawienia. Została za to skrzętnie
ukarana poprzez dyscyplinarne usunięcie z klasztoru, gdyż podejrzała objawienie,
które nie było przeznaczone dla jej oczu. Weszła do kapliczki akurat w chwili,
gdy anioł święty, ukazujący się regularnie w każdy czwartek matce
przełożonej, wznosił się ponad ołtarzem by wyfrunąć lufcikiem w dachu
kapliczki, tuż przy wylocie komina. Zazwyczaj wtedy zanosił się kaszlem, bo
akurat trwała zima okrutna, a klasztor nie miał dość funduszy na regularne
opalanie drewnem, więc dym ze starych butelek po wodzie święconej gryzł
dotkliwie w nozdrza i walał sadzami anielskie szaty.
Gdy anioł wznosił się ku powale, siostra Jajonna ujrzała
dwie czerwone i nabrzmiałe kule, wystające spod rozwianej szaty. Ponieważ
siostra Jajonna rozpowiadała o tym zajściu na prawo i lewo, a było to sprzeczne
z oficjalnym nauczaniem Kościoła, młoda furtianka musiała opuścić szeregi
pobożnych mniszek. Nie była już siostrą zakonną, wciąż jednak jeszcze była
siostrą rodzoną Poety. Wtedy właśnie, już w cywilu, przybrała imię Jajonna, na
pamiątkę tego wydarzenia. Wymodliła też u anioła dar latania ponad wodami bezkresnymi
jak i suchym lądem, aby móc przemierzać świat i głosić tę dobrą nowinę
nauczając wszystkie narody.
Poeta westchnął ciężko zapatrzony w świetlistą łunę spalin,
rozpływającą się na niebie jako jedyny ślad, że jeszcze przed chwilą tenże
korytarz powietrzny przemierzyła główna światowa konsumentka fasoli i gołąbków.
Wierzyła święcie, że spożywanie gołąbków przywraca jej spokój ducha. Wszak sam
Duch Święty ukazał się niegdyś nad wodami pod postacią gołąbka pokoju. Ponadto
wierzyła, że dzięki temu wzmaga się jej lotność i sterowność. Wierzyła zresztą
w niejedno, zawsze bez głębszej refleksji czy realnego uzasadnienia.
Poeta westchnął i dotknął zawieszonego na szyi sznura
różańców, z których każdy był prezentem od siostry. Zadumał się nad krzyżem i figurynką
konia na srebrnym łańcuszku, które też nosił na szyi.
„To dla Pana Jezusa, który wjechał do Jerozolimy na osiołku.
– tłumaczył nieraz, zapytany o znaczenie końskiej podobizny pośród krucyfiksów
i różańców. - A ja specjalnie dla niego noszę na szyi konia, żeby mógł na niego
wsiąść, gdy już zejdzie z krzyża.”
Wreszcie zanurzył niechętnie dłoń w ziejącym otworze
rozporka. Wcale nie miał na to ochoty, ale wiedział, że to jedyny sposób by obniżyć
ciśnienie i złagodzić dojmujący ból w podbrzuszu. Rozłożył na trawie otwarty
brulion z nie zapisanymi stronami i usiadł na nim jak na ławce tak, że główka wyglądająca
ciekawie z rozporka zerkała na białe, kratkowane strony.
„Tam nie ma nic do czytania! – upomniał własną główkę
świadomy, że zapełnienie tych pustych stron będzie od niego wymagało nie lada
wysiłku.
„Lewą ręką! Lewą ręką!! Prawą ręką nawet mi się nie waż go
dotykać!!! Prawą ręką żegnasz się przy modlitwie, prawą ręką wiersze piszesz…!”
– powtarzał sobie z przejęciem czując już pod palcami nabrzmiewający kawałek
ciała, w którym tracił normalne czucie, gdyż ten zaczynał wibrować przy byle
głaskaniu własną ręką. Zupełnie jakby go ktoś łaskotał piórkiem po piętach,
albo jakby zdrętwiała mu jedna noga, a on usiłował by ją „rozchodzić”. A o co
się rozchodzi? – zapytał sam siebie, lecz szybko odsunął te zbędne dywagacje i
nie zainteresowany niczym kontynuował już monotonne ruchy posuwisto-zwrotne
wzdłuż swego męskiego organu. Organizm jako bezmyślna aparatura natychmiast
zareagował, pompując znaczne ilości krwi do ciał jamistych. Po pół godzinie
trzeba było natrzeć organ olejem jadalnym bo robiły się otarcia i zadziory. Poeta
miał w daczy tylko olejek rycynowy.
„W sumie też spożywczy – pomyślał. – Tylko że spożywa się…
po spożyciu… Zatem jest to raczej olej po-jadalny niż jadalny.”
Po kilku godzinach monotonnego tarmoszenia Poeta poczuł
nagle jeszcze większą chęć na tarmoszenie, co mogło być znakiem, że tarmoszeniu
zbliża się kres. Nie zdążył jednak wzmóc tempa, gdyż nagle poczuł nadciągającą
falę gorąca ze środka ciała i gęste strugi białej substancji, zlewające się obficie
przez palce. Czy to nie za wcześnie? Nie spodziewał się, że nastąpi to właśnie
teraz… Zawsze wytrzymywał co najmniej do rana i dopiero przelewał swe wnętrze na
papier. Przedwczesny wytrysk… w jego wieku to nie tylko wstyd, to może być
szkodliwe i niebezpieczne… Szum w uszach, wirowanie w głowie, omal nie zsunął
się ze zbocza…. A to leciało i leciało i nijak nie chciało przestać.
Aż dziw bierze ile tego w człowieku siedzi. Musiało się
nieźle nazbierać, wszak dawno już nie spuszczał z tonu. Ale ileż może tak
płynąć wprost z wnętrza poety? Dwie strony? Trzy strony? Dwieście tysięcy
znaków bez spacji? Sancta Maria Dolorosa – przecież to cała powieść naraz!!! Zaczął
się poważnie niepokoić o własne zdrowie i siły witalne. Oczyma duszy widział
już swoje blade i rachityczne oblicze, podkrążone oczy, zielonkawą, tudzież
ziemistą cerę, a na dłoniach kurzajki i włosy między palcami. Zapamiętał tę
listę symptomów jeszcze z wczesnej młodości, gdyż wszystko to obiecywano
niepokornym młodzieńcom, którzy nie potrafili powściągnąć chuci nawet wobec
gniewu Stwórcy, który dał im tę chuć, a potem zabronił jej folgować. Opuścił
wzrok i z obawą spojrzał na nieustannie napływające strugi materii. To
absurdalne, ale miał dziwne wrażenie, że wypłynęło z niego znacznie więcej niż
mogłoby się zmieścić w jego ciele, może nawet więcej niż cały waży… Ale to
przecież niemożliwe! Kiedy wreszcie przestanie płynąć ten pulsujący strumień
ejakulacji, która dawno przestała być przyjemnością, a stała się przykrym dopustem,
uciążliwa, wyczerpująca i niepohamowana jak krwotok? Ogarniała go słabość i senność,
choć pulsowanie w lędźwiach wciąż trwało, uporczywe jak hucząca wtryskarka na
hali fabrycznej. Nie miał siły dłużej przewracać kartek w brulionie ani nawet
utrzymywać głowy w pionie. Nie naciągając spodni przyłożył skroń wprost do
wilgotnej, porośniętej mchem ziemi, która wydała mu się wygodnym i zbawiennym posłaniem.
Zamknął oczy i zgodził się na sen. Niech tam na dole leci ile chce, choćby i do
rana. Pozwolił sobie zamknąć oczy i ulec nadciągającej senności. Być może organizm
nie wytrzyma takiego forsowania się i to już ostatni raz, gdy spoglądał na
światła nocnego miasta…
O świcie jednak otworzył oczy. Pierwsze, co zauważył to
własne przyrodzenie, które oblepione białą skorupą skurczyło się z zimna. Worek
mosznowy powiewał boleśnie na wietrze zupełnie jakby był całkiem pusty. Wstał,
uniósł głowę, wsłuchał się w słowa… ale nikt nie wołał.
Choć dzień budził się piękny i słoneczny, a Poeta wytężał
wzrok z całej mocy, nie był w stanie dojrzeć w dole zarysów miasta o
tysiącletniej tradycji, położonego w dole. Wszystko spowiła jakaś biała mgła,
zupełnie jakby zasypała je lawina, choć to przecież niemożliwe, żeby tak wielkie i wielowiekowe miasto zasypała byle lawina, tym bardziej, że
było lato, a góry nie tak znowu blisko… Z połyskującej w promieniach
wschodzącego słońca bieli wyłaniały się zaledwie wierzchołki kilku wyższych
budynków, a tam, gdzie powinien być Rynek, sterczały tylko dwie nierówne,
gotyckie wieże. Wokół nich rozpaczliwie fruwała siostra Jajonna, zataczając
kołowate kręgi niczym ćma wokół żarówki.