Do naszej kamienicy wprowadzili się Hildenbrandtowie. Wszyscy mówili, że to porządna żydowska, albo nawet niemiecka rodzina, ale na nas wcale nie to robiło największe wrażenie. Poszliśmy ich odwiedzić całą familią wyłącznie z powodu ich małej, bladej Anetki. Dziewczątko było na oko spokojne i przyzwoite. „W sam raz dla naszego Łukaszka. Niechby sobie wreszcie chłopak przygruchał choćby i taką biedulkę, bo już dziwnie na niego na mieście patrzą i różne rzeczy gadają. – powiedziała otwarcie ciotka Cecylia i wszyscy zaraz jej przytaknęli, łącznie z najmłodszą siostrzyczką, która jeszcze nawet nie wie, co to siusiak i na wszelki wypadek miała zostać w domu z piastunką, Hiacyntą. – A to dobry chłopak przecież, że nie pije, nie pali i nie bluźni to zaraz mu wsiedli na plecy że coś z nim nie tak jest, a on po prostu taki wrażliwy i delikatny już się urodził chyba.”
A taka Anetka, choć z
porządnego domu, nie powinna nastręczać trudności, małe to jeszcze i
chuderlawe, milczące i zapyziałe, w sam raz na początek, by nie rzucać Łukaszka
od razu na głęboką wodę. Większej, grubszej i bardziej pyskatej dziewczynie to
w żadnym wypadku nie dałby rady, przepadłby z kretesem, przynajmniej na razie. Być
może nigdy nie wykroczy w tym względzie poza wagę kogucią, ale niech tam, byle
nie został starym kawalerem, albo co gorsza-prawiczkiem, bo choć nikt o tym nie
mówi, to przecież wstyd na całe miasto no i bykowe płacić trzeba. Może to i
niewielkie pieniądze, ale zawsze na zmarnowanie idą. Trzeba mu trochę zaprawy,
choćby suchej, na Anetce.
Sam Łukaszek też
zresztą niewiele lepszy od Anetki, tak samo blady i wynędzniały, sąsiedzi
plotkują, że to zgubny wpływ onanizmu, któremu oddają się nagminnie wszyscy co
bardziej pryszczaci chłopcy w jego wieku, ale nikt z nas w to nie wierzył, bo
przecież Łukaszek to dobre dziecko.
Staraliśmy się
zaprezentować jak najlepiej żeby tylko nie narobić sobie i naszemu Łukaszkowi
wstydu.
Mieszkanie naszych
sąsiadów było urządzone nad wyraz gustownie. Z ciężkich stor zwisały złote
kutasy a oczy postaci na portretach naściennych śledziły bacznie każdy ruch
gości. Hildenbrandtowie wystawili na eleganckich, piętrowych paterach lukrowane
pączki z różą, a ich służąca – Lilia przyniosła imbryk z kawą. Pani
Hildenbrandt powiedziała, że jeżeli mamy ochotę na rozrywki umysłowe, to na
półeczce z gazetami leżą krzyżówki, które możemy sobie porozwiązywać. Ciotka Cecylia
powiedziała konfidencjonalnie, że w tej kwestii musimy być bardzo ostrożni
zanim coś wpiszemy, bo to, co wpisane zostaje już na zawsze, i to jeszcze w
obcym domu, łatwo sobie narobić wstydu, a to byłby w dodatku wstyd na całą
kamienicę. Najlepiej każde słówko trzy razy sprawdzać w słowniku zanim się
cokolwiek napisze. Albo w ogóle nic nie wpisywać, choć to może akurat niezbyt
grzecznie, skoro pani domu tak grzecznie zaprasza.
- A jeszcze lepiej
wpisywać wszędzie tylko „kawa” i „pączki”, nawet jeśli wiadomo, że hasła nie są
prawidłowe. Wówczas wyjdziemy co najwyżej na osoby niezbyt rzutkie umysłowo, ale
przynajmniej nikt nam nie zarzuci, że w głowie mamy jakieś świństwa i bezeceństwa
– podsumowała ciotka zagryzając wąsa.
W toalecie wierciła w
nozdrza przeszywająca na wskroś woń gotowanej kapusty, zupełnie jakby to tam właśnie
koncentrowało się życie kulinarne całego mieszkania, co poniekąd nie było tak
odległe od rzeczywistości, przynajmniej jeśli chodzi o fazę finalną.
Pani Hildenbrandtowa
była z zawodu lekarzem pediatrą, co w pewnym stopniu tłumaczyło wszechobecne
lalki pousadzane na regałach w finezyjnych sukieneczkach, które dwadzieścia lat
temu nie były wcale uważane za tak staromodny bibelot jak dzisiaj.
Rodzice chwalili
Anetkę, że taka zdolna i że bardzo kocha zwierzęta, więc pewnie w przyszłości
zostanie weterynarzem, bo ciągle bawi się z ogromnym wilczurem – pupilkiem
całej rodziny. Zresztą wilczur też uwielbia Anetkę, gdy tylko ktoś się do niej
zbliży, ten od razu szczerzy kły i nie pozwoli nawet podejść.
Mnie to jednak
nieszczególnie zajmowało, wolałem spiskować pod stołem z jej bratem,
Benedyktem, który od września miał chodzić ze mną do klasy. Umyśliliśmy powołać
do działania ŻAL – Żrzeszenie Artystów Lirycznych. Naszym tajnym znakiem
rozpoznawczym miały być białe, papierowe opaski na rękawach, zdjęte z nowo zakupionych
podręczników do nauki języka łacińskiego. Bardzo nam się podobała głęboka
symbolika surowej i szlachetnej białej barwy, idealnie współbrzmiąca z
egzaltowaną nazwą naszego stowarzyszenia. Każdy zatem, kto chciał przystąpić do
naszego tajnego, elitarnego klubu musiał najpierw zakupić nowiutki podręcznik
do łaciny, żeby w ten sposób zdobyć oznakę godności i przynależności. Kogo nie
było stać na nowy podręcznik, ten nie był godzien przynależeć do naszej
elitarnej loży. Sprawiała nam dziką i sadystyczną rozkosz świadomość, że te bęcwały
będą wydawać wydarte rodzicom grosiwo w na podręczniki, gdy chodziło jedynie o
cienki pasek białego papieru. Wiadomo przecież, że książka zostanie natychmiast
rzucona w kąt. W całej szkole jedynie w naszej klasie nauczano łaciny, toteż
stary księgarz Preiss zapewne zdziwił się nie na żarty, gdy jego mały sklepik
zaczęły okupować dzikie tłumy dryblasów z zapytaniem o „Lingua Latina” dla
klasy drugiej. Nikomu z tych warchołów nie przyszło do głowy by wykonać taką
opaskę samodzielnie za pomocą kleju i kartki z bloku technicznego, zresztą ja i
Benedykt byliśmy przygotowani na taką ewentualność i skrupulatnie sprawdzaliśmy
czy w jakimś przypadku nie doszło do próby oszustwa czy nadużyć. Opaski musiały
być oryginalne, a trud, jakim członkowie ŻAL-u musieli okupić ich zdobycie
porównać można jedynie z poświęceniem młodego Indianina, który z narażeniem
życia wspina się na szczyt celem zdobycia orlego pióra, które potem w
najlepszym przypadku może sobie wetknąć. Oczywiście w opaskę. Ale w całej
wyprawie nie chodzi wcale o piórko do ozdoby, ale o to, żeby udowodnić całej
wiosce, że stał się prawdziwym mężczyzną, godnym rytuału inicjacyjnego i
wszystkich męskich przywilejów. Problemy zaczęły się wtedy, gdy okazało się, że
wysłużona opaska Benka zaczęła się w wielu miejscach rwać i przecierać, a moja
wyglądała niewiele lepiej. Rozważaliśmy kupno kolejnych podręczników, ale po
zsumowaniu wszystkich za i przeciw postanowiliśmy raczej starać się bardziej
oszczędzać nasze stare opaski z nadzieją, że wytrzymają jeszcze jakiś czas.
Dziurawe i poszarzałe symbole naszego ŻAL-u z każdym ruchem groziły ostatecznym
zerwaniem z rękawów, zaś zarówno mój jak i Benka entuzjazm w głoszeniu haseł
„czystości i oryginalności opasek” znacznie ostygł. Ostatecznie w naszym dobrze
pojętym interesie leżało delikatne wyciszenie całej sprawy, co udało nam się
nad wyraz skutecznie, toteż w krótkim czasie ŻAL przestał istnieć i jakoś nikt
z tego powodu nawet nie zapłakał.
- A dlaczego wszystkie
służące mają zawsze na imię tak samo jak jakieś kwiatki? – zapytała nagle
siostrzyczka kompletnie ignorując obecność Hiacynty.
- A bo dokładnie tyle
one znaczą, co rośliny – odpowiedziała matka również nie zwracając uwagi na
służkę. – I tak samo są ładne i głupie. Kwiatki niby oczyszczają dom, służąca
niby sprząta i utrzymuje porządek… a na jedno i drugie musisz mieć pieniądze,
choć w zasadzie to żywi się byle gównem…
Siostrzyczka wygięła ze
zdziwieniem brwi, a Hiacynta zdawała się w ogóle ne słyszeć wypowiedzi pani.
- Chryste Panie! –
wrzasnęła ciotka Cecylia nagle wbiegając do salonu. – Do Hildebrantów pogotowie
przyjechało, zdaje się, że po Anetkę! O Jezusie Nazareński i Matko Jedyna,
co-to-będzie, co-to będzie…!
- Łukaszek, biegnij
zaraz do nich! Jak trzeba będzie Anetkę za rękę potrzymać to masz być zaraz
pierwszy w pogotowiu! – nakazała surowo matka.
- Ale tam w pogotowiu
już są sanitariusze – mruknął Łukasz wyglądając przez okno. – Idą do
Hildebrantów z kleszczami i takimi listewkami…
- Ty mi tu nie pyskuj
gówniarzu tylko migiem szoruj do sąsiadów!
To, co ujrzeliśmy
przecisnąwszy się przez tłum gapiów przerosło nasze najdziksze wyobrażenia.
Anetka złączona w kompulsywnym uścisku z wilczurem, którego oplotła nogami
łkała rozpaczliwie i wtulała twarz w gęstą sierść starając się ukryć przed
natrętnym wzrokiem. Sanitariusze mimo najlepszych chęci by rozdzielić
zakleszczonych „kochanków” nie byli w
stanie podejść do szczerzącego groźnie kły psa.
- Pan przytrzyma
„zięcia” żeby nas nie uciął! – rzekł do pana Hildebranta jeden z sanitariuszy.
- Co za wstyd, o panno
święta, co jasnej bronisz Częstochowy i w Ostrej Świecisz Bramie… - jęknęła
znowu ciotka Cecylia. – I pomyśleć że ta mała zdawała się w sam raz dla naszego
chłopca…
Tymczasem sanitariusze
załadowali dziewczynę z psem na nosze, przypięli pasami i odwieźli karetką na
chirurgiczne rozdzielanie.
- I dobrze, że suka
wyjechała na sygnale – rzekł Łukaszek szczęśliwy, że nikt już nie będzie mu
zawracał głowy dziewczynami, które są przecież brzydkie i głupie.
Nikt nigdy nie zdoła mu
wmówić, że jakaś płytka baba, która myśli tylko o ciuchach, kosmetykach i
prokreacji, może kochać równie mocno, szczerze i namiętnie jak mężczyzna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz