sobota, 12 kwietnia 2014

Żal



Do naszej kamienicy wprowadzili się Hildenbrandtowie. Wszyscy mówili, że to porządna żydowska, albo nawet niemiecka rodzina, ale na nas wcale nie to robiło największe wrażenie. Poszliśmy ich odwiedzić całą familią wyłącznie z powodu ich małej, bladej Anetki. Dziewczątko było na oko spokojne i przyzwoite. „W sam raz dla naszego Łukaszka. Niechby sobie wreszcie chłopak przygruchał choćby i taką biedulkę, bo już dziwnie na niego na mieście patrzą i różne rzeczy gadają. – powiedziała otwarcie ciotka Cecylia i wszyscy zaraz jej przytaknęli, łącznie z najmłodszą siostrzyczką, która jeszcze nawet nie wie, co to siusiak i na wszelki wypadek miała zostać w domu z piastunką, Hiacyntą. – A to dobry chłopak przecież, że nie pije, nie pali i nie bluźni to zaraz mu wsiedli na plecy że coś z nim nie tak jest, a on po prostu taki wrażliwy i delikatny już się urodził chyba.”


A taka Anetka, choć z porządnego domu, nie powinna nastręczać trudności, małe to jeszcze i chuderlawe, milczące i zapyziałe, w sam raz na początek, by nie rzucać Łukaszka od razu na głęboką wodę. Większej, grubszej i bardziej pyskatej dziewczynie to w żadnym wypadku nie dałby rady, przepadłby z kretesem, przynajmniej na razie. Być może nigdy nie wykroczy w tym względzie poza wagę kogucią, ale niech tam, byle nie został starym kawalerem, albo co gorsza-prawiczkiem, bo choć nikt o tym nie mówi, to przecież wstyd na całe miasto no i bykowe płacić trzeba. Może to i niewielkie pieniądze, ale zawsze na zmarnowanie idą. Trzeba mu trochę zaprawy, choćby suchej, na Anetce.
Sam Łukaszek też zresztą niewiele lepszy od Anetki, tak samo blady i wynędzniały, sąsiedzi plotkują, że to zgubny wpływ onanizmu, któremu oddają się nagminnie wszyscy co bardziej pryszczaci chłopcy w jego wieku, ale nikt z nas w to nie wierzył, bo przecież Łukaszek to dobre dziecko.
Staraliśmy się zaprezentować jak najlepiej żeby tylko nie narobić sobie i naszemu Łukaszkowi wstydu.
Mieszkanie naszych sąsiadów było urządzone nad wyraz gustownie. Z ciężkich stor zwisały złote kutasy a oczy postaci na portretach naściennych śledziły bacznie każdy ruch gości. Hildenbrandtowie wystawili na eleganckich, piętrowych paterach lukrowane pączki z różą, a ich służąca – Lilia przyniosła imbryk z kawą. Pani Hildenbrandt powiedziała, że jeżeli mamy ochotę na rozrywki umysłowe, to na półeczce z gazetami leżą krzyżówki, które możemy sobie porozwiązywać. Ciotka Cecylia powiedziała konfidencjonalnie, że w tej kwestii musimy być bardzo ostrożni zanim coś wpiszemy, bo to, co wpisane zostaje już na zawsze, i to jeszcze w obcym domu, łatwo sobie narobić wstydu, a to byłby w dodatku wstyd na całą kamienicę. Najlepiej każde słówko trzy razy sprawdzać w słowniku zanim się cokolwiek napisze. Albo w ogóle nic nie wpisywać, choć to może akurat niezbyt grzecznie, skoro pani domu tak grzecznie zaprasza.
- A jeszcze lepiej wpisywać wszędzie tylko „kawa” i „pączki”, nawet jeśli wiadomo, że hasła nie są prawidłowe. Wówczas wyjdziemy co najwyżej na osoby niezbyt rzutkie umysłowo, ale przynajmniej nikt nam nie zarzuci, że w głowie mamy jakieś świństwa i bezeceństwa – podsumowała ciotka zagryzając wąsa.
W toalecie wierciła w nozdrza przeszywająca na wskroś woń gotowanej kapusty, zupełnie jakby to tam właśnie koncentrowało się życie kulinarne całego mieszkania, co poniekąd nie było tak odległe od rzeczywistości, przynajmniej jeśli chodzi o fazę finalną.
Pani Hildenbrandtowa była z zawodu lekarzem pediatrą, co w pewnym stopniu tłumaczyło wszechobecne lalki pousadzane na regałach w finezyjnych sukieneczkach, które dwadzieścia lat temu nie były wcale uważane za tak staromodny bibelot jak dzisiaj.
Rodzice chwalili Anetkę, że taka zdolna i że bardzo kocha zwierzęta, więc pewnie w przyszłości zostanie weterynarzem, bo ciągle bawi się z ogromnym wilczurem – pupilkiem całej rodziny. Zresztą wilczur też uwielbia Anetkę, gdy tylko ktoś się do niej zbliży, ten od razu szczerzy kły i nie pozwoli nawet podejść.
Mnie to jednak nieszczególnie zajmowało, wolałem spiskować pod stołem z jej bratem, Benedyktem, który od września miał chodzić ze mną do klasy. Umyśliliśmy powołać do działania ŻAL – Żrzeszenie Artystów Lirycznych. Naszym tajnym znakiem rozpoznawczym miały być białe, papierowe opaski na rękawach, zdjęte z nowo zakupionych podręczników do nauki języka łacińskiego. Bardzo nam się podobała głęboka symbolika surowej i szlachetnej białej barwy, idealnie współbrzmiąca z egzaltowaną nazwą naszego stowarzyszenia. Każdy zatem, kto chciał przystąpić do naszego tajnego, elitarnego klubu musiał najpierw zakupić nowiutki podręcznik do łaciny, żeby w ten sposób zdobyć oznakę godności i przynależności. Kogo nie było stać na nowy podręcznik, ten nie był godzien przynależeć do naszej elitarnej loży. Sprawiała nam dziką i sadystyczną rozkosz świadomość, że te bęcwały będą wydawać wydarte rodzicom grosiwo w na podręczniki, gdy chodziło jedynie o cienki pasek białego papieru. Wiadomo przecież, że książka zostanie natychmiast rzucona w kąt. W całej szkole jedynie w naszej klasie nauczano łaciny, toteż stary księgarz Preiss zapewne zdziwił się nie na żarty, gdy jego mały sklepik zaczęły okupować dzikie tłumy dryblasów z zapytaniem o „Lingua Latina” dla klasy drugiej. Nikomu z tych warchołów nie przyszło do głowy by wykonać taką opaskę samodzielnie za pomocą kleju i kartki z bloku technicznego, zresztą ja i Benedykt byliśmy przygotowani na taką ewentualność i skrupulatnie sprawdzaliśmy czy w jakimś przypadku nie doszło do próby oszustwa czy nadużyć. Opaski musiały być oryginalne, a trud, jakim członkowie ŻAL-u musieli okupić ich zdobycie porównać można jedynie z poświęceniem młodego Indianina, który z narażeniem życia wspina się na szczyt celem zdobycia orlego pióra, które potem w najlepszym przypadku może sobie wetknąć. Oczywiście w opaskę. Ale w całej wyprawie nie chodzi wcale o piórko do ozdoby, ale o to, żeby udowodnić całej wiosce, że stał się prawdziwym mężczyzną, godnym rytuału inicjacyjnego i wszystkich męskich przywilejów. Problemy zaczęły się wtedy, gdy okazało się, że wysłużona opaska Benka zaczęła się w wielu miejscach rwać i przecierać, a moja wyglądała niewiele lepiej. Rozważaliśmy kupno kolejnych podręczników, ale po zsumowaniu wszystkich za i przeciw postanowiliśmy raczej starać się bardziej oszczędzać nasze stare opaski z nadzieją, że wytrzymają jeszcze jakiś czas. Dziurawe i poszarzałe symbole naszego ŻAL-u z każdym ruchem groziły ostatecznym zerwaniem z rękawów, zaś zarówno mój jak i Benka entuzjazm w głoszeniu haseł „czystości i oryginalności opasek” znacznie ostygł. Ostatecznie w naszym dobrze pojętym interesie leżało delikatne wyciszenie całej sprawy, co udało nam się nad wyraz skutecznie, toteż w krótkim czasie ŻAL przestał istnieć i jakoś nikt z tego powodu nawet nie zapłakał.
- A dlaczego wszystkie służące mają zawsze na imię tak samo jak jakieś kwiatki? – zapytała nagle siostrzyczka kompletnie ignorując obecność Hiacynty.
- A bo dokładnie tyle one znaczą, co rośliny – odpowiedziała matka również nie zwracając uwagi na służkę. – I tak samo są ładne i głupie. Kwiatki niby oczyszczają dom, służąca niby sprząta i utrzymuje porządek… a na jedno i drugie musisz mieć pieniądze, choć w zasadzie to żywi się byle gównem…
Siostrzyczka wygięła ze zdziwieniem brwi, a Hiacynta zdawała się w ogóle ne słyszeć wypowiedzi pani.
- Chryste Panie! – wrzasnęła ciotka Cecylia nagle wbiegając do salonu. – Do Hildebrantów pogotowie przyjechało, zdaje się, że po Anetkę! O Jezusie Nazareński i Matko Jedyna, co-to-będzie, co-to będzie…!
- Łukaszek, biegnij zaraz do nich! Jak trzeba będzie Anetkę za rękę potrzymać to masz być zaraz pierwszy w pogotowiu! – nakazała surowo matka.
- Ale tam w pogotowiu już są sanitariusze – mruknął Łukasz wyglądając przez okno. – Idą do Hildebrantów z kleszczami i takimi listewkami…
- Ty mi tu nie pyskuj gówniarzu tylko migiem szoruj do sąsiadów!

To, co ujrzeliśmy przecisnąwszy się przez tłum gapiów przerosło nasze najdziksze wyobrażenia. Anetka złączona w kompulsywnym uścisku z wilczurem, którego oplotła nogami łkała rozpaczliwie i wtulała twarz w gęstą sierść starając się ukryć przed natrętnym wzrokiem. Sanitariusze mimo najlepszych chęci by rozdzielić zakleszczonych „kochanków”  nie byli w stanie podejść do szczerzącego groźnie kły psa.
- Pan przytrzyma „zięcia” żeby nas nie uciął! – rzekł do pana Hildebranta jeden z sanitariuszy.
- Co za wstyd, o panno święta, co jasnej bronisz Częstochowy i w Ostrej Świecisz Bramie… - jęknęła znowu ciotka Cecylia. – I pomyśleć że ta mała zdawała się w sam raz dla naszego chłopca…
Tymczasem sanitariusze załadowali dziewczynę z psem na nosze, przypięli pasami i odwieźli karetką na chirurgiczne rozdzielanie.
- I dobrze, że suka wyjechała na sygnale – rzekł Łukaszek szczęśliwy, że nikt już nie będzie mu zawracał głowy dziewczynami, które są przecież brzydkie i głupie.
Nikt nigdy nie zdoła mu wmówić, że jakaś płytka baba, która myśli tylko o ciuchach, kosmetykach i prokreacji, może kochać równie mocno, szczerze i namiętnie jak mężczyzna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz